Nie ma niedźwiedzi, nie ma zapasów, ale to nie dramat. Jest zabójstwo, jest detektyw, typowy czarny humor i obiekty, z początku niepozorne, a później odgrywające kluczową rolę dla akcji (na przykład brązowy tusz z mątwy czy krzywo zbudowana sala do gry w squasha). Są wielobarwne, dopracowane postacie (tym razem bardziej niż w przypadku „Świata według Garpa”). I geniusz autora. W „Jednorocznej Wdowie” naprawdę każdy najmniejszy element jest istotny, a każdy bohater, nawet ten dwunastoplanowy, ma swoje rzetelnie zarysowane „ja”.
Jest też seks. Całkiem sporo. I czyta się o nim, jak to zwykle u Irvinga, z uśmiechem. Zwłaszcza rozdziały zatytułowane „Maszyna masturbacyjna” czy „Czerwono-niebieski materac dmuchany”. W ogóle, na tytuły rozdziałów warto zwrócić szczególną uwagę. Świetnie zarysowują mijający w fabule czas. Ale o tym się dowiecie, gdy sięgniecie po książkę.
Samo zakończenie wycisnęło mi łzy z oczu. Moja mama jak zwykle posądziła mnie o bycie wariatką, gdy wyłam, skryta pod pościelą, plamiąc rąbek kołdry tuszem do rzęs. Tylko że po zżyciu się z bohaterami i tak pięknym rozwiązaniu akcji nic innego nie można zrobić. Płakać można też dlatego, że to na szczęście nie ostatnia książka Irvinga, którą mam do przeczytania, więc to również łzy ulgi.
Zakończę ten szkic recenzji cytatem z „Jednorocznej wdowy”. To słowa wypowiedziane przez męża Ruth, będącego również jej agentem i wydawcą, bo – jak przystało na powieść Irvinga – główna bohaterka jest oczywiście pisarką.
„Ach, jakże wielka jest moc słowa pisanego.”
5/5
Co zaś tyczy się filmu powstałego na motywach „Jednorocznej wdowy”, czyli dramatu pt. „Drzwi w podłodze”, to próbowałam obejrzeć. Naprawdę, starałam się. Ale prócz maleńkiej Ruth (granej przez Elle Fanning), nie dostrzegałam żadnych jasnych elementów (choć Jeff Bridges akurat pasował chyba jak nikt inny do roli Teda). Zazwyczaj nie porzucam filmów z własnej woli. Choćby były gniotami, staram się obejrzeć do końca. Chyba, że odłączą mi prąd albo zirytują jakimś limitem. Tym razem nie mogłam sprostać. Film ma około dwóch godzin, ale będzie się Wam wydawać, że trwa nieskończoność. Nie polecam. Nie ma w nim nic zabawnego, a przedstawiona w „Drzwiach…” tragedia może skutecznie Was przytłoczyć, jeśli nie obrzydzić.
Ten komentarz został usunięty przez autora.