Dziś o niezwykłym serialu, którego odcinki uwielbiałam już za dzieciaka. Mowa o charyzmatycznych, jedynych w swoim rodzaju bohaterach, klimacie lat dziewięćdziesiątych, indiańskich wierzeniach, filozoficznych rozważaniach oraz przepięknych widokach dzikiej natury. Tak, to wszystko w jednym serialu, idealnym na koniec lata. Zapraszam do Cicely, czyli recenzja Przystanku Alaska!
Czar bohaterów
Joel Fleischman (Rob Morrow) jest nowojorskim Żydem (zawsze bawiło mnie to sformułowanie, ale jest chyba lepsze niż żydowski Nowojorczyk), który przyjeżdża na Alaskę, by odpracować jako lekarz rodzinny pieniądze włożone w jego edukację przez obywateli USA. Okazuje się, że musi spędzić cztery lata w małym miasteczku, odcięty od ukochanych bajgli i, w jego mniemaniu, prawdziwego życia. Tak rozpoczyna się pełne humoru pięć sezonów serialu.
Odcinki płyną swoim tempem. Fani wartkiej akcji raczej nie będą zachwyceni. Tutaj każde ujęcie przepełnia spokój i piękno, zwłaszcza, jeśli chodzi o alaskańskie pejzaże. Dzika natura otacza miasteczko Cicely ze wszystkich stron i wpływa na zachowanie obywateli. Kiedy trwa przedwiośnie i lód ma zaraz pęknąć, każdego ogarnia czyste wariactwo. Niektórzy kradną samochodowe radia, inni proszą się o bójkę, a pozostali nie radzą sobie z seksualnym pożądaniem. Gdy zaś wieje wiatr, ludzie rzucają się sobie do gardeł, mimo że kiedy indziej nie widzą kłopotu w otwieraniu sąsiadom drzwi o trzeciej nad ranem, dają sobie podkradać żarówki, a obcych witają z otwartymi ramionami.
Podoba mi się otwartość postaci tego serialu, pogodna akceptacja absurdów, jakie ich otaczają lub które sami wywołują, a także niebywały humor. Co więcej, od każdego bohatera można się czegoś nauczyć. Choć w prawie każdym odcinku mamy do czynienia z udziałem gościnnym jakiegoś aktora, a niektórzy są obecni sporadycznie, ot, pojawiają się raz na początku, raz w środku i raz na końcu serii, w Przystanku Alaska wyklarowała się paczka głównych postaci.
Pierwszą z nich jest wspomniany już Joel, którego walka z alaskańską dziczą stanowi oś serialu. Jako mała dziewczynka, zdecydowanie jeszcze nie nastolatka, już kochałam się w jego gęstych ciemnych włosach, pięknej buzi i tym, że mimo stawania w wielu sytuacjach okoniem, w końcu jednak potrafi przyznać się do błędu. Lubiłam go też za dobre serce, które przejawiało się od czasu do czasu. Z czasem zmieniałam zdanie. Fleischman momentami bardzo mnie irytuje. Jest neurotykiem, większość rzeczy bierze do siebie, bo zwyczajnie brakuje mu dystansu, szybko się bulwersuje i dziwi niezmiernie temu, co ja bym tylko skwitowała wzruszeniem ramion. Wciąż chętnie bym się z nim umówiła, ale na dłuższą metę z pewnością byśmy się nie dogadali. Wydaje się być oderwany od życia i to, co za dziecka mnie w nim bawiło, teraz niestety śmieszy, w negatywnym znaczeniu tego słowa.
Mimo wszystko, jak od każdego bohatera, można się od niego czegoś nauczyć. Obserwując poczytania doktora na Alasce, zaczyna się dostrzegać, że cierpliwość to skarb, a dzięki wewnętrznemu spokojowi można zdziałać o wiele więcej niż przez bezsensowne gorączkowanie się.
Główną kobiecą postacią jest Maggie O’Connell (Janine Turner), którą Fleischman bierze w pierwszej chwili za prostytutkę. Kobieta okazuje się być jednak pilotem. Później na jaw wychodzi, że zajmuje się także nieruchomościami – wynajmuje lekarzowi dom. Jest też mechanikiem. Uwielbia majsterkować, a wkrótce jednym z jej ulubionych zajęć staje się uprzykrzanie życia Joelowi. Zresztą, z wzajemnością. Relacja tej dwójki dostarcza widzowi ton śmiechu. Mimo pozorów antypatii, coś nieustannie pcha Fleischmana do O’Connell (co chwila wyzywają się, nie używając swoich imion, tylko właśni nazwisk), a i on zdecydowanie nie jest jej obojętny.
Maggie jest feministką. I prawdziwą kobietą, która często gubi się w swoich uczuciach. Dodatkowo mówi się, że wisi nad nią klątwa. Każdy mężczyzna, z którym wejdzie w romantyczną relację… umiera. Jeden z moich ulubionych odcinków to ten, w którym Maggie dostaje gorączki i zaczyna widzieć wszystkich swoich byłych nieżywych partnerów, grillujących i roztrząsają w kółko jej wady. Faktycznie, czasem bywa irytująca, autorytarna i złośliwa, ale czy każda kobieta musi być przedstawiana w serialach jak anioł? Właśnie taki obraz czyni Maggie kobietą z krwi i kości, za którą po prostu przepadam i z jaką może nawet się po części utożsamiam. Podziwiam ją za determinację, życiową mądrość, wybranie własnej życiowej ścieżki, niezależnie od oczekiwań rodziny, i to, że ze swoich słabości potrafi uczynić swoje najmocniejsze strony.
Edukację Fleischmana opłacił w największej mierze Maurice Minnifield (Barry Corbin), były żołnierz i astronauta, aktualnie najbogatszy człowiek w Cicely, który nieustannie inwestuje w rozwój miasta. Nie wiem, czy postać Maurice’a można polubić. Jest często zatwardziały w swoich poglądach, stereotypowy i egoistyczny. Z drugiej strony, kiedy podetknąć mu pod nos odpowiednie argumenty, tak jak i Fleischman, a może nawet bardziej, potrafi zmienić swój kierunek myślowy. Nie lubi homoseksualistów, ale gdy okazuje się, że ci, jacy sprowadzili się do Cicely, są wykształceni, kulturalni i znają się na interesach, potrafi należycie docenić nowych sąsiadów. Życzyłabym wszystkim ludziom, żeby mogli zbierać swoje doświadczenia i na ich podstawie wysuwać mądre wnioski. Niestety, niektórzy wolą siedzieć przez telewizorem i stamtąd czerpać bezrefleksyjnie przekłamaną wiedzę o świecie. A w Cicely prawie telewizji się nie ogląda, o czym zaraz!
Najlepszym przyjacielem Maurice’a jest Holling Vincoeur (John Cullum), były traper, który aktualnie prowadzi jedyny w mieście bar. Panowie pokłócili się o dziewczynę, nastoletnią miss, Shelly Tambo (Cynthia Geary), której największym atutem jest uroda. Większość powiedziałaby na pewno, że Shelly rozumem nie grzeszy, ale mnie wydaje się co innego. Mimo że Shelly nie wyróżnia się intelektem, jest według mnie całkiem mądra. Potrafi zapanować nad humorami Hollinga, pogodzić skłóconych przyjaciół, a także bardzo dobrze radzi sobie w życiu. Ona i Holling, mimo ogromnej różnicy wieku, stanowią idealną parę, z czym Maurice’owi początkowo trudno się pogodzić. Ten przykład pokazuje jednak, że prawdziwe uczucie może naprawdę wiele przezwyciężyć i warto nie rezygnować ze związków z powodu licznych przeciwności losu, tylko walczyć o miłość.
Kolejnym bohaterem, którego wprost uwielbiam (i zastanawiam się, czy nie najbardziej ze wszystkich), jest Chris Stevens (John Corbett – rewelacyjny też m.in. w Seksie w wielkim mieście i Moim wielkim greckim weselu). To były przestępca, a obecnie artysta, spiker w rozgłośni radiowej, wolnomyśliciel, a nawet w pewnym sensie duchowny – nieobece mu metafizyczne przygody. Chris jest przystojny, tolerancyjny, otwarty na nowe doznania, których wciąż poszukuje, inteligentny (mimo że nie skończył szkoły, przeczytał chyba więcej książek niż ktokolwiek w Cicely) oraz przyjazny i wyrozumiały. Takiego ze świecą szukać! No i właśnie, Chris nie ma problemu z dziewczynami, wręcz przeciwnie. Potrafi pójść do lasu i wrócić do swojej przyczepy z nową towarzyszką. Kobiety potrafią go dosłownie zwęszyć na kilometry.
Z kobietami drobny problem ma Ed Chigliak (Darren E. Burrows). Mimo tego, że jest uroczy, jakoś nie może znaleźć sobie partnerki, ale zasadniczo wcale się tym nie przejmuje. Jego życiową misją jest tworzenie filmów. Ed często posługuje się przykładami z kinematografii, by coś komuś wytłumaczyć. Jest trochę fajtłapowaty, ale niebywale sympatyczny. To półindianin, wychowany przez całe plemię, ponieważ matka zawinęła go w kocyk i porzuciła. By odnaleźć swoich rodziców, Ed korzysta z pomocy starego indiańskiego ducha Tego Który Czeka. I tu dochodzi do przezabawnych sytuacji, gdy Fleischman, widząc mówiącego do siebie chłopaka, podejrzewa u niego psychozę.
Ważnym aspektem filmu są Indianie, którzy nie walczą już z cywilizacją (to w końcu końcówka XX wieku), lecz dążą do uzyskania tego, co im się należy z tytułu pochodzenia. Ciężko pracują, tak jak biali, i tak jak biali korzystają z prawników, by coś załatwić. Jedną z Indianek jest Marilyn Whirlind (Elaine Miles), pyzata asystentka doktora Fleischmana. Z natury jest małomówna, jednak jej milczenie jest bardzo znaczące. Dzięki niej jej przyjaciele dochodzą często do zaskakujących, mądrych wniosków. To również jedna z moich ulubionych postaci, a wątek romantyczny, jaki zgotowali jej scenarzyści z Człowiekiem Ptakiem, to po prostu majstersztyk.
Wśród mieszkańców Cicely niezwykle ważna jest Ruth-Anne Miller. Prowadzi największy (i chyba jedyny…) sklep, gdzie można kupić dosłownie wszystko. W lokalu mieści się też poczta, biblioteka oraz archiwum. Ruth-Anne potrafi być bardzo zaciekła, ale przede wszystkim można się od niej nauczyć pogodnego usposobienia. Jej postawa jest zdecydowanie optymistyczna. Jedną z moich ukochanych scen jest tak, kiedy Ruth-Anne i Ed tańczą na ziemi przeznaczonej na pochówek tej pierwszej. Genialne. Życzyłabym wszystkim tyle dystansu do siebie. Cóż, może nabywa się go z wiekiem?
Kulturalne zadupie?
Co można robić w Cicely, które ma tylko 839 mieszkańców? Sporo!
Akcja serialu toczy się na początku lat dziewięćdziesiątych. Komputer, będący w zasadzie ogromnym kalkulatorem, widać tylko u jednej z dziewczyn Chrisa. A kiedy Holling kupuje dla Shelly telewizor, staje się on największym złem. Shelly natychmiast uzależnia się od telewizji. Ogląda ją cały czas, nie wykonuje swoich kelnerskich obowiązków w barze, recytuje program telewizyjny z pamięci, ignoruje przyjaciół i Hollinga, a w nocy przepuszcza setki dolarów w trakcie telezakupów. Dopiero spowiedź w szafie Chrisa poprawia jej samopoczucie.
Chyba żałuję, że technika wykonała taki skok naprzód.
Mieszkańcy Cicely są bardzo związani z naturą. Chodzą do lasu podglądać sikorki, silnie reagują na księżyc w pełni, rozmawiają z niedźwiedziami… Długie ciemne wieczory spędzają z sobą w barze Hollinga, czas umilając sobie ciekawymi rozmowami, a co jakiś czas celebrują rozmaite obchody w różnoraki sposób, np. podczas pikników lub biegu przez miasto na golasa. Przystanek Alaska pokazuje, że najważniejsza jest bliskość człowieka z człowiekiem oraz człowieka z przyrodą. Do tego podkreśla, jak wielką rolę w naszym życiu odgrywa kontakt z kulturą. Mimo tak małej populacji, w Cicely jest kino i biblioteka. Codziennie z samego rana mieszkańców budzi Chris w swojej niesamowitej audycji radiowej Chris o poranku, a od czasu do czasu do samego serca Alaski dociera cyrk i wędrowna trupa artystów-rur.
Zastanawiam się, czy obecnie jest jeszcze możliwe takie podejście do życia. Odgradzamy się od siebie kablami od Internetu, zamiast spaceru po lesie wolimi usiąść na wygodnym fotelu w lansiarskiej kawiarni, a kiedy dobrze zrobiłaby nam długa chwila samotności z książką, wolimy dobić się na imprezie wśród alkoholu, chaosu i przepychu…
Magia czy duchowość?
W Cicely co chwila mamy do czynienia z jakimiś niezwykłymi zjawiskami. Tajemnicze światła, które widział Maurice w przestrzeni kosmicznej? Duchy Indian? Przemiany niedźwiedzi w ludzi? Wielka Stopa? Każde z nich można interpretować w dowolny sposób – reżyserowie nie narzucają jednej opcji. Zawsze może to być omam bohaterów lub dziwny sen. Twardo stąpający po ziemi raczej pewnie nie docenią takich epizodów. Dla mnie jednak takie fragmenty są bardzo ważne – przemycają do naszej codzienności magię i wiarę w to, że ludzka egzystencja nie jest wybrykiem cierpiącego na nudę atomu. Przystanek Alaska pokazuje, że nic nie musi być takie, na jakie wygląda z początku, jednocześnie pouczając, że należy wstrzymać się z pochopnymi wyrokami lub w ogóle ich nie wypowiadać. Bo niby po co?
Mam nadzieję, że uda mi się zachęcić Was do obejrzenia chociaż paru odcinków. Z pewnością nie jest to serial, który się połyka. Najlepiej go sobie powoli dawkować. Chcę Wam pokazać, że nie tylko najnowsze, ekscytujące produkcje, potrafią zapewnić rozrywkę. Lata dziewięćdziesiąte minionego wieku to okres, w którym również kręciło się bardzo dobre filmy i seriale. I choć obecnie śmieszą stroje aktorów lub może ich poglądy, warto zetknąć się ponownie z popkulturą tamtych coraz odleglejszych już czasów.
10/10
Pamiętam, że widziałam kilka odcinków, ale jakoś szczególnie ten serial nie utkwił mi w pamięci. Pewnie gdybym zobaczyła go teraz, to podeszłabym do niego inaczej 😉
Przyznam szczerze, że nie oglądałam, ale słyszałam o tym serialu dobre opinie. Może kiedyś się skuszę.
Pamiętam z dzieciństwa, że ten serial był emitowany w telewizji i zyskał dużą popularność, ale niestety samej fabuły ani bohaterów nie kojarzę. Możliwe, że kiedyś będę chciała obejrzeć ze względu na to odizolowanie bohaterów od wielkiego świata i kontakt z naturą. Wydaje mi się, że w rzeczywistości trudno o istnienie takiej społeczności.
Oj baaardzo dawne czasy, ale u mnie również 10 !
Oglądałam, oglądałam 🙂 Niektóre perypetie bohaterów wryły mi się mocno w pamięć. Szkoda, że nie ma powtórki tego serialu. Chętnie ponownie powróciłabym do Cicely…
Maurice Minnifield? Ja go uwielbiam! Jest jedną z tych postaci, które potrafią rozbawić mnie najskuteczniej. Przy wszystkich swoich wadach, wyznaje pewne zasady, których będzie się trzymał niezależnie od kosztów. Nie przyzna się do błędu, choćby go krajali! Po za tym, jest to człowiek- wbrew pozorom- bardzo wrażliwy. Potrafi docenić dobre jedzenie, czy muzykę i nie zawsze będzie to wynikiem snobizmu.Dla mnie to postać wielowymiarowa i przezabawna! Choć nie chciałabym mieć w nim wroga… 😉
A zgodzę się nawet, zwłaszcza z tą wrażliwością, którą za wszelką cenę stara się ukrywać przed całym światem! : )
Zawsze można kupić sobie na DVD, albo poprosić bliskiego o prezent na najbliższą okazję. 😉