no właśnie, gdzie? Ot, dobre pytanie.

Julita ma taką koszulkę z napisem Home is where my wifi connects automatically. Jeśli to miałaby być słuszna definicja, wówczas pewnie kawalerka Zimnego i Tomka, mieszkanie z antresolą Matiego, wydawnictwo i kilka innych miejsc byłoby mi tak bliskie jak Ostatni Życzliwy Dom w Paproci, tudzież, jak to mawia mój tato, Nasze Ranczo w Dolinie.

We wszystkich tych punktach czuję się zazwyczaj dobrze, na tyle swobodnie, że mogę pozwolić sobie na płacz, siedząc na toalecie przy otwartych drzwiach. Ale ani Piątkowskiej, ani nawet Rancza w Dolinie nie nazwę teraz swoim domem. To przedziwne, że miejsce, w którym się wychowałam, budynek ze skośnym dachem pośród monstrualnych już rozmiarów brzóz, klonów i lip, wprawia mnie w konsternację. Jest dla mnie małe. Duszne. I chyba trochę nieprawdziwe.

Nie mam domu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Moim domem są ludzie, innego domu mi chyba nie potrzeba.

Pisać mogę byle gdzie, latać w samych majtkach w zasadzie też… Czy można tak żyć? Czy można żyć bez odczucia ulgi na myśl, że wraca się do domu? Czy to problem?

Nad tym właśnie zastanawiałam się w poniedziałek, oglądając rozrzucone zdjęcia ze swojego dzieciństwa. Ciotka z Ameryki oglądająca moją nagie, kilkumiesięczne wargi sromowe. Każdy chyba padł ofiarą takiego ujęcia. Ja w czerwonym sweterku na kolanach babci Bronki, której kilka dni później miało już nie być na świecie. Moja mama w różowej sukni podczas ślubu cywilnego tuż obok roześmianego taty. Wujek Jurek, którego nigdy nie poznałam, a który podobno przekazał mi wiele swoich najwspanialszych cech. A potem znowu ja w ogrodzie zoologicznym, ja z farbami, ja przy fortepianie, ja przy fortepianie, ja przy fortepianie, ja przebrana za Zosię z Pana Tadeusza, ja przy fortepianie…

Dziwnie się czuję, patrząc w oczy tego dziecka, jakim kiedyś byłam. Dziewczynki z pucołowatymi policzkami, burzą loków i przeważnie ponurą miną.  Chce mi się płakać, kiedy pomyślę, ile to niewinne dziecko będzie musiało w ciągu najbliższych lat wycierpieć. Jak bardzo doskwierać jej będzie szara codzienność. Jak wiele razy już niemal rzuci wszystko, myśląc, że nie da rady dźwignąć się na nogi. I nikt nigdy nie będzie świadom, jaka silna będzie, kiedy wreszcie odnajdzie w sobie moc, by wstać i iść dalej. By ciągnąć za sobą ludzi. By nie tylko wchodzić po kolejnych stopniach, ale samej budować schody…

To chyba strasznie egocentryczne, ale jestem dumna z tego dziecka. Kim się stało. Że wciąż istnieje.

Chciałabym je przytulić i powiedzieć, że nie musi się przejmować rzeczami, na które nie ma wpływu. Nie powinna w ogóle o nich myśleć i się nimi zadręczać, bo w życiu zdarzą się sytuacje, na które będzie miało wpływ, i to ogromny. I powinno się oszczędzać, by sprostać takim wyzwaniom.

Chciałabym ucałować to dziecko w czoło i powiedzieć, że czuwam z przyszłości i kocham je najbardziej na świecie.

Jak bardzo popieprzone jest to, że uświadomiłam sobie właśnie, że żaden człowiek na świecie, nie będzie kochała mnie taką ogromną miłością, jaką kocham siebie sama?

Może to jest odpowiedź. Wszędzie jest mój dom, wszędzie czuję się bezpiecznie, bo jest mi ze sobą dobrze?

Muszę przestać słuchać Myslovitz i czytać wywiad z Arturem Rojkiem, bo to się nie skończy happy endem. Zdecydowanie zbyt łatwo potrafię wprowadzić się w melancholijny nastrój.

Podsumowując moje postanowienia z końca ubiegłego tygodnia, muszę stwierdzić, że chyba mam gorszy okres, jeśli chodzi o solidność. Udało mi się wypełnić od początku do końca tylko jedno założenie i to w dodatku najmniej znaczące. Zgadnijcie, jakie. Sam zaś fakt, że publikuję w niedzielę drugi odcinek weekly bloga to zasługa Zuzanny. Bez niej prawdopodobnie leżałabym teraz w łóżku, zamiast siedzieć przy komputerze, i zastanawiała się, ile jeszcze brudnych naczyń pomieści zlewozmywak. A tak – i naczynia pozmywane, i notka na blogu…

Ale przyda się w końcu mniej latać, bo naprawdę muszę się skupić na pracy. Pracy poza pracą. Pracy nad blogiem i książką. W tym tygodniu prawie nic nie napisałam oprócz tego posta. Strasznie słabo, prawda? Do roboty.

Myjąc wszak właśnie włosy, wyobrażając sobie różne rzeczy i tym samym ściągając na siebie rzeczywistość (chodzi o to, że o czymś myślicie, a ułamek sekundy później dzieje się prawie dokładnie to samo), przypomniałam sobie, że przecież zawsze, prędzej czy później, osiągałam to, co chcę. Skoro zaczynam usilnie pracować na realizację swoich celów, wiem, że w końcu na pewno uda mi się je osiągnąć. Nie ma zatem sensu się denerwować. Wystarczy cierpliwość i stan umysłu taki, jaki powinnam mieć, jakby to wszystko, czego chcę, właśnie się wydarzało. I będę o wiele szczęśliwszym człowiekiem. Bo jestem szczęśliwa, tylko coś mnie czasem dusi w klatce piersiowej…

Untitled design (5)

W zbliżającym się tygodniu zrobię coś istotnego, bym mogła opowiedzieć Wam, że potrafię być produktywną pisarzycą, a nie tylko latajacą nocą po Poznaniu dzikuską. Wszak na zakończenie wielkiego chillowania – fota królowej czerwieni Jadwigi, wykonana w piątek przez Ziemnego, książka idealna na weekend oraz zaproszenie do obserwowania mojego instagrama (od dziś widzę unfollow, więc strzeżcie się).

 

Fabryka życia #2 – Tam dom twój, gdzie…

by Emilia Nowak time to read: 4 min
3

Chcesz napisać książkę, która będzie się dobrze sprzedawać? Dołącz do Załogi Fabryki Dygresji!

Razem pokonujemy literackie sztormy. Niestraszna nam twórcza blokada czy góra lodowa w postaci nieuczciwego wydawcy. Jeżeli potrzebujesz motywacji oraz profesjonalnej wiedzy o pisaniu, wydawaniu i marketingu książki, która poprowadzi Cię prosto do wymarzonego celu, jesteś w dobrym miejscu! Zapraszam na pokład! 

 

Dziękuję za zapis, a teraz sprawdź swoją skrzynkę mailową i potwierdź subskrypcję!