Pamiętam, że całkiem niedawno Bohar przedstawił mi tę postać z imienia i nazwiska. Pan Peryskop. The Watcher. Wywodzi się z Poznania, ma raczej wątłą budowę czarnego ciałka, ale wielkie oko, którym niedługo może omiatać będzie cały świat. Pojawia się bowiem nie tylko na murach stolicy Wielkopolski, lecz nawet w filmach Krzysztofa Gonciarza. Ale jeśli miałabym wymienić, z czym kojarzy mi się Poznań, to właśnie Pan Peryskop byłby w ścisłej czołówce. Dlatego kiedy dowiedziałam się o wystawie Okoliczności, musiałam się na nią wybrać.
Sprawa wygląda tak, że najpierw zupełnie go nie dostrzegasz. Poznań to w końcu nie tylko ściany, tylko ulice, przez które się przebiega na czerwonym świetle, wnętrza, jakie się odwiedza mniej lub bardziej chętnie, by pozałatwiać sprawy i ławki w parkach, żeby się zatrzymać w trakcie tego załatwiania i zapytać rosnące obok drzewo o sens egzystencji. Czasem trzeba patrzeć pod nogi, zwłaszcza podczas przechadzania się po Wildzie, by nie wdepnąć w dupowaty upominek od jakiegoś psiaka. Czasem trzeba patrzeć w niebo, zwłaszcza, jeśli ciężar codzienności sprawia, że podeszwy butów niemal zrastają się z asfaltem tego miasta. To trudne, ale do zrealizowania. Dlatego on przez dłuższy czas pozostaje w ukryciu.
Ale pewnego razu, kiedy jesteś już podpity i kłócisz się ze swoją laską pod budką z zapiekankami na Teatralce, a potem zostajesz sam, bo ona decyduje się na powrót do domu, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie. Właśnie nie jesteś sam. Jest obok ciebie ten czarny śmieszny cyklop. I on jest tam od dłuższego czasu. Nie tylko zresztą tam. Gdy nie przyjeżdża 201 i musisz przeprawić się z buta na drugi koniec miasta, żeby utonąć ze swoimi problemami w chłodnej pościeli, on co chwila mruga do ciebie pocieszająco jednym okiem. Siedzi sobie na znakach drogowych, zsuwa się po poręczy schodów czy jara blanta, ale zawsze na ciebie patrzy.
To może być na swój sposób irytujące. Ale można się z nim zżyć.
Osoba, która stworzyła tę postać, musi być nieprzeciętna. Nie szafuje swoim wizerunkiem na lewo i prawo, ukrywa się pod pseudonimem Noriaki. Gdzieś przewija się w mojej świadomości, owiana szacunkiem. I nagle: bach, miga fejsbuk, jest wystawa, Okoliczności, na Solnej, trzeba lecieć. Byle tylko przez przypadek nie nadziać się na artystę.
Zaczynają się schody, bo w mediach społecznościowych pojawiają się jakieś zaproszenia. Pewnie dla VIP-ów. Na stronie wydarzenia nie ma informacji o biletach, w końcu pojawiają się w mieście wlepy z QR-kodem, ale ten przenosi znów do fejsbuka. Dobra jest, czyli wejście pewnie za free, zresztą, gdyby było inaczej, byłoby chyba nie fair.
Ale przy budynku, w jakim ma się odbyć wernisaż, stoi facet, który wygląda jak kelner z wystawnej restauracji. Mam ochotę wziąć nogi za pas. Na szczęście nie jestem sama. Po obejściu segmentu budynków razem z Zuzią odnajdujemy mniej oficjalne wejście. Jakieś leżaczki, a na nich ludzie popijający piwo, jest już bezpieczniej, wchodzimy do Solnej 27.
Gra bardzo fajnie zespół MA, dla mnie bomba. Ale wiszące na ścianach obrazy – już nie. Nie zaskakują mnie. Czuję się, jakbym już je gdzieś widziała. Kiedy wchodzimy z Zuzią na piąte piętro budynku, by obejrzeć właściwą część wernisażu, z każdym kolejnym obrazem dochodzi do mnie, skąd wzięło się moje wrażenie. To tak, jakby ktoś wziął ze środka mnie to, co chciałam zakopać i powiesił to na ścianach. Myślę sobie: kurwa, nie tylko ja byłam w tamtym złym miejscu, ono rzeczywiście istnieje, nawet jeśli nie namacalnie. Oto kolejny niepodważalny dowód na jego istnienie.
Ale zaraz obok jest weselej. W jednym pomieszczeniu koegzystują dwa zupełnie różne od siebie światy, tworząc wspólną całość. Ty wybierasz, w którym świecie jesteś aktualnie, mimo że to wciąż jedno wnętrze. Zatem upatrzyłam sobie kolekcję niejako poprawionych przez Noriakiego dzieł sztuki i starałam się nie myśleć o tym brudzie i ciemności, w której uwielbiam się nurzać, ale nie tak przy innych ludziach, a tych w budynku było całkiem sporo.
Jeśli chodzi o atmosferę wernisażu, to było chyba trochę za czysto. Za ładnie. Na Boga, facet we fraku przy wejściu głównym. Oto wielki świat nie tylko sztuki, ale i biznesu. Trochę mi ręce opadły, ale przecież tak to teraz jest. W literaturze to samo. Po Poznaniu mogę sobie biegać w tłustych włosach, dziurawym swetrze i dwóch różnych skarpetkach. Ale gdybym tak poszła na własne spotkanie autorskie być może ludzie pomyśleliby, że nie mam do nich szacunku.
W skrócie: fajne to było i ciekawe, ale zabrakło mi tego czegoś, co można odnaleźć pomiędzy poznańskimi budynkami, pod rozgwieżdżonym niebem, słysząc stukot przejeżdżającego obok tramwaju w trakcie spotkania z małą czarną istotką o jednym oku.
Może niektórzy wyrastają z bycia na ulicy?
Może i mnie to czeka?
Niektórzy. Może. Wyrastają.
🙂
Była Pani na Wernisażu Wystawy w ramach inicjatywy Biznes i Sztuka.