Miniony tydzień był dla mnie ciężką batalią. Uzbrojona w prawo autorskie i dopingowana przez Sikorę, prowadziłam negocjacje z wydawnictwem z Gdyni. Niedzielna siłownia wyszła mi jednak bokiem. O wiele łatwiej walczyć o swoje prawa do tekstu niż wojować z fatalnym przeziębieniem. A zdrowa musiałam być, w końcu weekend to Kolosy. Już moje trzecie. Nie wyobrażałam sobie, jakby to było, gdyby mnie zabrakło podczas tej delegacji. Przegapiłabym tyle niesamowitości…
Muszę przyznać, że wydawnictwo z Gdyni zareagowało natychmiast na sytuację opisaną w ostatnim poście. Po raczej pozbawionym kurtuazji wpisie na Fabryce dygresji, wydawnictwo odezwało się do mnie jako pierwsze, by przeprosić. Nie zdążyłam do nich zadzwonić z aferą. Moja osobowość histrioniczna była niepocieszona, ale musiałam docenić błyskawiczny ruch ze strony wydawnictwa. Każdemu może się zdarzyć zrobienie popeliny, grunt, żeby potrafić przyznać się do błędu i wyciągnąć z niego wnioski na przyszłość. Mam nadzieję, że i Wy również wyniesiecie z tej historii jakąś naukę. Ceńcie swoje teksty. Skoro poświęcacie czas na pisanie, a Wasze posty są naprawdę wartościowe, niech widnieją u Was, a nie również w innych miejscach sieci, ponieważ wówczas obniża się Wam ruch na blogu. Bo algorytmy Google’a podobne do siebie teksty po prostu traktują jak plagiat i usuwają z górnych pozycji wyszukiwarki.
Zdrowotnie wciąż nie doszłam jeszcze do siebie. Choć większość objawów przeziębienia ustąpiło podczas pierwszego dnia Kolosów (to z pewnością to magiczne morskie powietrze) i o dziwo bieganie w koszulce na ramiączkach po dworze w środku nocy (albo nad ranem, straciłam rachubę) nie sprawiło, że teraz wypluwam płuca. Czuję się nieźle, ale zdrowie to skarb, a ja nie chcę spędzić kolejnego dnia w domowej kwarantannie. To przez nią dostałam na Dzień Kobiet zamiast kwiatów parówki berlinki od współlokatora, którego musiałam prosić o zrobienie zakupów…
A Kolosy? Mnóstwo historii, dużo śmiechu, przytulania, picia, inspiracji i znamiennych spotkań. Mam dla Was zresztą lifehacka: jeśli nie pamiętacie, jak nazywa się osoba, z którą właśnie rozmawiacie, bo akurat ubiegłego wieczoru, kiedy się poznawaliście, nie byliście zbyt przytomni, podajcie jej swój telefon i poproście, żeby wyszukali Wam się na Facebooku i zaprosili do znajomych. To takie proste.
Gdybym zaś miała w jednym słowie najtrafniej oddać mój aktualny stan ducha, powiedziałabym, że czuję się prawdziwie. Objawy kaca po bankiecie podróżników na dobre już ustąpiły. Prawdziwa ulga. Wracamy z Sikorą i Wojtkiem do Poznania. Do prawdziwego domu. Próbując dokonać własnej analizy wewnętrznej w Intercity relacji Gdynia – Poznań, czuję się jak prawdziwa pisarka. I w ogóle, czuję dużo i wiem, że te wszystkie emocje są prawdziwe, szczere, bo muszę przyznać, że ostatnie miesiące to był niezły galimatias.
Pamiętacie, jak pisałam, że kiedy podłapałam doła, bo moje życie nagle zwolniło, zrobiłam plan na kilka najbliższych lat i natychmiast poczułam się lepiej? Okazuje się, że rozpęd, którego nabrałam, sprawia, że już zaczęłam prześcigać elementy tej rozpiski. To oznacza, że zyskam czas na popełnienie jeszcze większej ilości cudownych głupot.
Z tego powodu jestem prawdziwie szczęśliwa. Choć z drugiej strony boję się, że choć dużo osiągnę, na deser pozostanie mi tylko wymiana spojrzeń jak u Mii i Sebastiana w ostatniej scenie La La Landu. Ale to wciąż lepsze niż nic.
Kolejne płynne przejście między tygodniami, bez leniwego weekendu. Im więcej działam, tym mniej potrzebuję odpoczywać. Dziwne, ale piękne.
W ten sposób przebolałam zimę.
I wiem, że wiosna w tym roku będzie jedną z najcudowniejszych.
Już jest.