– Dlaczego przyszła pani tak późno? Dlaczego nie przyszła pani, kiedy stało się to po raz pierwszy?

– Bo myślałam, że sama sobie poradzę. Że jeśli tu przyjdę, to będzie oznaczało, że już w ogóle nie mam siły. Że to moja porażka.

Jeśli jakiś artysta chciałby namalować moją rzeczywistość z ostatnich tygodni, zapewne wykorzystałby wszystkie kolory ze swojej palety i zachlapał płótno bez ładu i składu. Może na koniec zdjąłby je ze sztalugi i zaczął po nim skakać, kto wie.

Niewiele pamiętam, tak naprawdę. Żałuję, że nie spisywałam wszystkiego dzień po dniu w pamiętniku, muszę do tego wrócić. Stres zabija myślenie. Dotarłam do pewnego punktu, nie wiem nawet, w jaki sposób, więc nie mogę tego przeanalizować i wyciągnąć wniosków na przyszłość.

Pamiętam nerwówkę przed wyjazdem na Warszawskie Targi Książki, ufundowaną przez sprawy zawodowe, Sikorę, krzyczącą nieświadomie na całe gardło gówno o trzeciej nad ranem, ciężar pierwszej nagrody dla Wydawnictwa Dygresje, pierogi, których za cholerę nie mogłam zjeść W Oparach Absurdu i to, że nie mogę zaczerpnąć oddechu pełną piersią. Że w Warszawie witam się z kolejnymi ludźmi, uśmiecham do nich, załatwiam kolejne sprawy, ale nie czuję się do końca realnie. Robię to, bo robię. Bo obiecałam. A w istocie najchętniej rzuciłabym wszystko w cholerę i położyła się do łóżka.

Ale kiedy wracam, i kiedy się kładę, a w łóżku jestem sama, nie mogę spać. Nie wiem, który to już raz, ale boję się, że to, od czego uciekam dobre trzy lata, jest coraz bliżej, choćbym nie wiem, jak się starała. Pewnego razu, podczas przełamania nocy i poranka, z papierosem w ręce, palonym przy wąskim oknie, dochodzę do wniosku, że straciłam czujność. Wcale nie uciekłam, zostałam w miejscu. Od długich miesięcy robię to samo. Mam zastępcze życie, swojego nie popycham do przodu, albo robię to za wolno.

– A to pierwsze załamanie? Czym było spowodowane?

– Coś mi nie wyszło.

– To, że coś nie wychodzi, jest dla pani powodem do kompletnego załamania nerwowego i wyłączenia z życia na kilka miesięcy?

– Najwyraźniej.

Tuż przed festiwalem podróżniczym zmarł mi autor. Potem umarło coś jeszcze, coś nie do końca rzeczywistego, z czym o wiele trudniej mi się pogodzić. Chciałam więc zrobić to później, ale nie wytrzymałam. Zaczęłam płakać i nie mogłam przestać.

Na zawsze już zapamiętam te dziwne godziny przed i w trakcie burzy nad poznańską Rusałką. Fioletowy świat w obiektywie nowego telefonu M. i uginające się badyle trawy, wciskane w ziemię przez ciężar ołowianego nieba. Wiatr wokół i w głowie. Tam właśnie przypomniałam sobie, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Że niepotrzebnie straciłam na nią tyle siły, bo wystarczyło otworzyć usta i poprosić o pomoc. Tylko jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że tak można.

Do czego dążę?

Do krótkiej wymiany zdań na Facebooku z Justyną, autorką bloga Fajferek, która napisała mi, że tworzone przeze mnie treści są całkiem motywujące i wyzwalają w ludziach kreatywność. Kiedy zobaczyłam wreszcie tę wiadomość, najpierw się roześmiałam, bo ostatnio daleko mi do zmotywowania samej siebie. Do robienia czegokolwiek poza wyciem w poduszkę. W sumie teraz, gdy to piszę, dochodzę do wniosku (jak zwykle w trakcie pisania, dlatego gorąco Wam to polecam), że mogłabym zacząć się brzydzić. Sama sobą. Ale tego nie zrobię, bo przypominam sobie, jaka jestem. Ile w życiu mam farta. Że jestem szczęśliwie zakochana i mam wokół siebie wspaniałych ludzi, którym tak wiele zawdzięczam. To nie jest tak, że jestem jakąś wybitną jednostką, nie, jestem cudownie przeciętna, ale chcę żyć tak, by świat trochę stracił po mojej śmierci. Problem w tym, że w moim mózgu obudziło się coś, co zabiera mi siły witalne, a nazywamy to we współczesnym świecie depresją. Sama nigdy nie ośmieliłabym się tak powiedzieć, ale skoro specjalista zadecydował, niech będzie.

Myślę sobie o ludziach, którzy są w mojej sytuacji. Że boją się pójść do lekarza ze swoją styraną psychiką, bo usłyszą, że jest z nimi naprawdę źle. Że będą musieli opowiedzieć o rzeczach, których się wstydzą. Że ktoś wyciągnie na wierzch ich sekrety i wybebeszy mentalne wnętrzności. Że piguły sprawią, iż będą zmuleni i przytyją. Albo najgorzej, że myślą, iż wcale im nic złego nie dolega. Że to, że się z niczego nie cieszą, że wszystko ich wkurwia, że cierpią na bezsenność, jest normalne w naszych czasach, a ludzie mają gorsze problemy, więc po co jakiemuś lekarzowi zawracać tyłek. Najlepiej więc odpychać od siebie natrętne myśli o wejściu pod rozpędzony samochód i czekać na lepsze czasy.

Otóż nie.

Ja wiem, życie jest kurewsko trudne, zewsząd siecze nas po tyłku bezlitosny los. Nie znasz dnia ani godziny, ale wiesz, że prędzej czy później mocno oberwiesz, tak po prostu. Ale wciąż możesz robić to, co kochasz. Widzieć się z ludźmi, których kochasz. Dlatego warto dalej być poniewieranym na tym padole rozpaczy. Dla tych właśnie kilku pięknych słonecznych momentów. One się przydarzą, prędzej czy później. Co więcej: mogą się przydarzać cały czas, ale ich nie widzisz. Bo na oczach usiadła Ci zadem depresja i sprawiła, że oślepłeś. Żeby znowu przejrzeć na oczy, żeby zobaczyć wszystkie kolory tego świata, powiedz na głos, że potrzebujesz pomocy. Powiedz to. Powiedz to bliskiej osobie albo sam skontaktuj się ze specjalistą. Przekonaj się na własnej skórze, że to pomaga. Albo że nie. Ale zrób cokolwiek. Jesteś to sobie winien.

 

Fabryka życia #10 – Fabryka depresji

by Emilia Nowak time to read: 4 min
3

Chcesz napisać książkę, która będzie się dobrze sprzedawać? Dołącz do Załogi Fabryki Dygresji!

Razem pokonujemy literackie sztormy. Niestraszna nam twórcza blokada czy góra lodowa w postaci nieuczciwego wydawcy. Jeżeli potrzebujesz motywacji oraz profesjonalnej wiedzy o pisaniu, wydawaniu i marketingu książki, która poprowadzi Cię prosto do wymarzonego celu, jesteś w dobrym miejscu! Zapraszam na pokład! 

 

Dziękuję za zapis, a teraz sprawdź swoją skrzynkę mailową i potwierdź subskrypcję!