Od kiedy przestałam brać do recenzji każde byle gówno, pierwszy lepszy wyrzyg quasi-literacki, który na nieszczęście otrzymał numer ISBN, musiałam zacząć się tłumaczyć. Krótkie nie jestem zainteresowana nie wszystkim wystarczyło. Pisanie, że nie mam czasu, też nie satysfakcjonowało niektórych osób, którym wyjątkowo zależało, bym zaopiniowała ich utwór. Nie rozumiem dlaczego. Moje zasięgi nawet nie smucą, tylko śmieszą, ewentualnie budzą politowanie. Może chodzi o to, że niektórzy po prostu nie lubią, kiedy im się odmawia? Postanowiłam zatem tego nie robić, tylko podać stawkę. I wtedy dowiedziałam się, że zajmuję się prostytucją.
Wiecie, dlaczego prowadzę Fabrykę dygresji?
Ponieważ jestem przekonana, że mam więcej do napisania, niż powiedzenia. Jestem świadoma, że moje teksty nie zainteresują całej rzeszy odbiorców, tylko wybraną grupę, ludzi podobnych do mnie. Czyli ludzi przeważnie urodzonych w latach dziewięćdziesiątych, rozmiłowanych w literaturze i często rozmyślających o swoich relacjach z otoczeniem. To, co piszę, ma więc prezentować takie treści, które sama chętnie bym przeczytała, bo nie chcę sprawić zawodu osobom, które odwiedzają mój blog.
Dlatego się przykładam.
Nie piszę o tym, co chciałabym sobie kupić, bo pierdolę konsumpcjonizm już od 2013. Uważam, że komercjalizm to piekielna machina, służąca do tego, by człowiek zapomniał o tym, że ma umysł i duszę. Ale nie potępiam osób, które lubią otaczać się ładnymi rzeczami, bo każdy ma potrzeby estetyczne i powinien zaspokajać je tak, jak najlepiej potrafi. Czasem dlatego muszę przeczytać tekst, który stworzyłam z pięć razy, by zastanowić się, czy moimi poglądami nikogo nie skrzywdzę. Bo słowa bolą bardziej.
Czytam dużo książek i chcę polecać te najlepsze, czyli napisane świetnym piórem i przekazujące istotne wartości. Zatem w trakcie lektury zaznaczam cytaty, robię notatki, a później próbuję zebrać moje wrażenia w zwięzły post, bo szanuję również czas gościa na mojej www.
Robię to, bo kocham pisać i czuję misję czynienia świata mądrzejszym.
Nie dlatego, że chcę wyłudzać hajs.
Ale kiedy ktoś ma interes w tym, bym przeczytała jego książkę, na co sama nigdy bym nie wpadła, bo mam inne zamiłowania literackie, bym poświęciła swój czas na wnikliwą analizę utworu, a później napisała tekst na ten temat, nie prosi o przysługę, tylko o usługę. A ja, jako osoba pracująca na etat, pochłonięta pisaniem własnej książki, tworzeniem treści na blog oraz media społecznościowe, a przy okazji chcąca raz na jakiś czas spotkać się z inną istotą człowieczą, mogę zdecydować, czy
a) zrecenzuję (bo dawno chciałam przeczytać proponowaną książkę, więc przyjmę egzemplarz z pocałowaniem ręki, choć jego wartość – te niby 40 zł w barterze za godziny spędzone na lekturze to śmiech na sali) w zamian za satysfakcję w trakcie czytania,
b) nie zrecenzuję,
c) zrecenzuję (nie wiadomo, czy pozytywnie) za odpowiednie wynagrodzenie.
Nie prowadzę bloga w celach zarobkowych.
To, że przyjmuję pieniądze za recenzję nie znaczy, że recenzja jest pozytywna. Nie sprzedaję ani siebie, ani swojej opinii, tylko szanuję mój czas oraz sztukę słowa pisanego.
Chciałabym, by więcej blogerów wychodziło z tego założenia. By nie zaniżało wartości blogosfery, zamieszczając podsyłane przez wydawnictwa informacje prasowe albo opiniując książkę w kilku pustych zdaniach, bo jarają się egzemplarzem książki, którą postawią raz na półce i później o niej zapomną. By wydawcy i autorzy przestali się łudzić, że blogerzy to banda nerdów, która ślini się, kiedy machnie im się byle jaką książką przed oczami.
Pisanie to trudne rzemiosło, zwłaszcza w czasach, kiedy vlogerzy wygryzają blogerów, bo ich przekaz jest łatwiejszy. Niełatwo napisać tak, by skłonić kogoś do lektury. Trzeba mieć pewne umiejętności, solidny wręcz warsztat, by skutecznie przekazać swoje myśli i nakłonić kogoś do sięgnięcia po lekturę, o której akurat piszemy. To nie jest jakieś pitu-pitu, tere-fere. To harówa. Przyjemna, ale harówa.
Zatem kiedy ktoś mi pisze, że z zasady jest przeciwny umieszczania płatnych recenzji gdziekolwiek, bo to sprzeczne z jego moralnością, mam ochotę strzelić mu w ryj, ale tylko przez ułamek sekundy, bo potem przychodzi politowanie. Osoba ta nie wie, w jakich czasach żyje, zatem jest odrealniona. Współczuć jej należy, po prostu.
A jakie jest Wasze zdanie? Recenzujecie za friko albo jedynie za egzemplarz od wydawnictwa tudzież autora? Jaki jest Wasz stosunek do pisania za wynagrodzenie? Koniecznie dajcie znać w komentarzu.
Jeśli zaś to, co napisałam, jakoś tam do Was przemawia, dajcie łapkę na Facebooku. Polubcie Fabrykę dygresji, bo to w 99,9 na 100 przypadków moja jedyna zapłata za kontent, który staram się dla Was jak najlepiej przygotować.
Recenzuję „za friko”, jak to określiłaś, ale również wybieram te pozycje, które mnie interesują. I nie wiemwiem, czy potrafiłabym recenzować takie, których nie chcę czytać za darmo w zamian za pieniądze. Jakby blogowanie moją pracą – czemu nie, ale dla tej satysfakcji otrzymaniu „paru groszy”? Raczej nie, chyba że serio byłabym w finansowej potrzebie. Pisanie o książkach to dla mnie na obecnym etapie uzupełnienie lektury, okazja do analizy kilku rzeczy i podzielenia się przemyśleniami.
Fajnie byłoby doprowadzić do sytuacji, w której ludzie z naprawdę dobrymi zasięgami (nie piszę, że każdy – w porównaniu z resztą blogosfery mamy naprawdę śmieszną liczbę czytelników i tego nie zmienimy) dostawaliby hajs za każdą recenzję. Ale to by chyba mało prawdopodobne, skoro bloger i tak pewnie prędzej czy później kupi książkę za własny hajs i zrecenzuje.
Więc generalnie: jestem za „komercjalizacją” (strasznie brzydkie słowo swoją drogą), ale kompletnie nie wierzę w szanse jej powodzenia.
Może teraz niektórzy pomyślą, że jestem materialistką, choć za taką się nie uważam, przynajmniej bez przesady, ale pieniężna motywacja jest lepsza niż brak motywacji. Pośród nas jest mnóstwo książek na bardzo wysokim poziomie literackim, z fantastyczną fabułą lub niesamowitym językiem. Problem w tym, że nie starczy nam życia na ich czytanie. Dlatego, jeśli komuś zależy na opinii, może zapłacić blogerowi, o ile uważa, że jest to dla niego opłacalne, no bo czemu nie?
Bardzo cieszę się, że piszesz o książkach, bo sprawia Ci to satysfakcję. Mnie również. Poza tym w ogóle już dobrze, że w dwóch naszych przypadkach stoją za tą pisaniną wyższe wartości.
Fajnie byłoby, masz rację, są tacy blogerzy, np. którzy mają 9 albo 11k na FB. I trzyakapitowy tekst o książce na ich blogu w „ulubieńcach miesiąca” czy czymkolwiek takim, kosztuje kilkaset złotych. Ale to blogerzy lifestyle’owi, nie stricte książkowi.
Dziękuję za rzeczową wypowiedź w sprawie i serdecznie pozdrawiam!
Nie recenzuję, ale robię zdjęcia na insta i dostałam egzemplarz książki tylko po to, żeby jej zdjęcie tam zamieścić. Zrobiłam to, owszem. Ale czując się jak prawdziwa prostytutka xD Bo ta książka to koszmar i usiadłam z zamiarem przeczytania jej, ale po trzech stronach zdałam sobie sprawę, że wolałabym umrzeć. Powinni ją dołączyć do chińskich tortur, razem z myciem wyciskarki do czosnku.
Ale rozumiem zbulwersowanie, w Polsce niestety tania siła robocza ma się dobrze i to widać na każdym kroku. Trzeba szanować siebie i swój czas i to tak, żeby otoczenie musiało z tym szacunkiem się liczyć.
Ugh, mnie też się zdarzyło, myślałam, że książka będzie spoko, okazało się, że nie bardzo… Ale któż nie zalicza wpadek? Przybijam Ci pionę na odległość, naprawdę rozumiem, jaką traumę przeszłaś… 😉
Cenna puenta!
Pozdrowienia i uściski!
Pamiętam, że pierwszy rok, kiedy zacząłem współpracować z wydawnictwami, to był czas, w którym nie dowierzałem, że można załatwić sobie takie cuda jak darmowe książki. I łapałem wszystko zachłyśnięty nowymi możliwościami. Potem przyszedł moment, w którym zacząłem się zastanawiać, czy pisanie negatywnych recenzji nie jest zwykłym świństwem (rety, jaki głupi byłem). Ciągle pisałem o tym samym, w ten sam sposób, nigdy nie schodząc poniżej oceny 6/10. To dopiero była prostytucja! Ale dałem sobie z tym spokój, bo wreszcie dotarło do mnie, że nic na siłę. I chyba każdy przechodzi taką „karierę”, a potem się okazuje, czy chcę pisać dalej, czy bloga założył tylko po darmowe książki.
Jestem też zdania, że jeżeli jest się w czymś dobrym, nie robi się tego za darmo. Tylko do tego trzeba dojrzeć, bo pamiętam, że kilka razy powtórzyła się sytuacja, kiedy powiedziałem autorowi nie, a ten był na tyle namolny, że jednak uległem. A potem pisałem pozytywną recenzję jakiegoś gniota. Dziś bym się zastrzelił. Ale wreszcie po tylu latach spędzonych na recenzowaniu książek, człowiek wyrabia sobie warsztat i przede wszystkim umie oddzielić gniot od dobrej powieści. I kiedy się już na takim etapie, trzeba być konsekwentnym i nikomu nie mydlić oczu pozytywnymi opiniami. A jeśli chce się współpracować z osobą, która poświęciła te parę lat na dokształcanie się, to nie wolno się burzyć. Bo to tak jakby pójść do salonu fotograficznego i poprosić o darmową sesję, bo ma się przygotowane miejsce. Wiem, ciulowe porównanie. Chodzi mi o to, że cebula cebulę pogania w naszym januszowskim show biznesie.
Bardzo, bardzo cenna wypowiedź.
Każdy chyba przechodził przez ten etap. Książki w cenie detalicznej, dostępne na półkach w księgarniach sieciowych, to nie jest wydatek pokroju kupna paczki chusteczek higienicznych czy wizyty w Maku. Bardzo miło więc jest dostać książkę, którą i tak chciało się kupić, a jeśli lektura była przyjemna, wówczas pisanie opinii na blog może być bardzo satysfakcjonujące. I nie mam z tym żadnego problemu! Gorzej, jeśli bloger nie potrafi znaleźć złotego środka pomiędzy wdzięcznością do ofiarodawcy takiego prezentu, a prawdą o nie najlepszej pozycji książkowej. I masz absolutną rację, po ocenach recenzowanych książek można poznać, kto po co pisze.
I zgadzam się też z tym, że jeśli jesteś w czymś dobry, powinieneś zostać za to wynagradzany, dokładnie tak! I porównanie o sesji fotograficznej wcale nie jest ciulowe, tylko stuprocentowo trafne.
Bardzo Ci jestem wdzięczna za podzielenie się doświadczeniami.
Pozdrowienia!
W znacznej mierze zgadzam się z tekstem i chociaż w najlepszym wypadku piszę recenzje w ramach barteru, to decyduję się tylko na to, co mnie zainteresuje lub co i tak chciałam przeczytać. I dlatego nie jestem pewna, czy mimo wszystko podjęłabym się zrecenzowania jakiegoś barachła za pieniądze. Szkoda by mi było czasu. Chociaż zasadniczo lubię pisać negatywne recenzje, więc… Jest w tym jakiś plus 😉 Poza tym zawodowo zajmuję się copywritingiem, więc niejednokrotnie piszę na durne tematy i jakoś z tym żyję.
No ale mniejsza, bo osobiście bawi mnie co innego. Jak można uznać blogera, który otrzymuje zapłatę za recenzję, za prostytutkę? A co niby robią „profesjonalni recenzenci” w Politykach, Newsweekach, Wysokich Obcasach i innych Nowych Fantastykach? Dostają pieniądze za napisanie profesjonalnej recenzji. Czy to przypadkiem nie oznacza, że bloger, który ma szansę otrzymać finansowe wynagrodzenie za swoją pracę, zmierza w stronę profesjonalizmu? Jeśli ktoś jest gotów zapłacić za jego pracę, to znaczy, że najprawdopodobniej jest tego warty. A to oznacza, że przynajmniej zbliża się do profesjonalnego dziennikarstwa; na pewno nie do prostytucji.
Ale co ja tam wiem… W końcu hejterzy zawsze wiedzą lepiej, prawda? 😉
„Za moich czasów” (mój Boże, jaka jestem sędziwa) pisanie recenzji to była regularna praca, za którą dostawało się pieniądze, czyli hajs. Nie oznaczało to niewolniczego przyjmowania każdego tytułu do recenzji, bo praca to rzecz poważna i człowiek podejmujący się recenzji sprzedaje swój fach składania słów, którego się starannie nauczył, tak jak programista sprzedaje swoje umiejętności – i nie jest z tego powodu prostytutką. Termin, którego szukasz, brzmi – dziennikarstwo. A recenzje były uczciwe – narzekano, że skrzywione w stronę pozytywnych, ale czego się spodziewać, jeśli każdy wybiera sobie tytuły.
Jakoś tak blogerzy książkowi traktowani są po macoszemu. Twórcy blogów nosowych, lifestylowych, kulinarnych czy podróżniczych potrafią zarabiać na swoich blogach, niektórzy nawet z nich żyć, ale to blogerzy książkowi, którzy poświęcają swój czas, niemało tego czasu, dostając w zamian tylko książkę, traktowani są jak pazerni, kiedy chcą wynagrodzenia za poświęcony czas. Nigdy tego nie zrozumiem. Sama jestem jednym z tych „wyrobników”, którzy piszą za barter, ale nie mam problemu z tym, że ktoś chce wycenić swój czas. Ma do tego pełne prawo.
Jak ja to powtarzam od kilku dobrych lat: pisanie to cierpienie. Chyba lubię cierpieć, ale nie przekłada się to na jakość. Staram się pracować nad warsztatem, ale obecnie nie mam nawet z kogo brać przykładu – większość blogów recenzenckich jest tworzonych z myślą „recenzować każdy może i od razu jest w tym zajebisty”. Pewnie sama mam daleko do jakiegokolwiek poziomu, ale jestem otwarta na krytykę i staram się poprawiać. Nie planuję na tym zarabiać, może kiedyś sama stworzę coś na kształt książki i mam nadzieję, że wtedy to jakkolwiek mi się „zwróci”. I tu mam też problem z vlogerami, bo booktube sprawia wrażenie takiej słodkopierdzącej komerchy „wydawca dał książkę to trzeba zrobić super cudowny filmik”, bo trzeba się szczerzyć do kamery, zachowywać jak podekscytowane dziecko i szczerze mówiąc, to nie jest aż tak skomplikowane jak spędzenie dnia nad pisaniem tekstu, potem kolejnych godzin na poprawkach i przygotowaniu całego postu, żeby był estetyczny i przejrzysty. Nie rozumiem pozytywnego oceniania książki „bo dostałam za darmo/zapłacili”, ten, kto daje recenzentowi cokolwiek do oceny, powinien się liczyć z tym, że ma tyle samo szans na negatywną jak i pozytywną opinię. Sama z nikim nie współpracuję, przynajmniej na razie i wątpię, że szybko to się zmieni, bo nie chcę dostać byle czego, bo nie chcę się męczyć nad książką, po którą i tak nie chciałam sięgnąć. Na oku miałabym w sumie dwa wydawnictwa, z którymi chciałabym nawiązać współpracę, ale wiąże się to z tym, że będę musiała jeszcze się postarać. Z resztą mam ogrom książek do przeczytania, część pewnie zrecenzuję, jeśli uznam, że mam coś ciekawego do napisania, więc nie śpieszę się do współpracy. Na razie nawiązałam znajomość z jedną autorką, prywatnie bardzo genialną osobą. Kupiłam jej książkę za swoje i podczas czytania już się znałyśmy, nie sądzę, żeby to miało wpływ na odbiór samego tekstu, bo gdyby mi się nie spodobał, byłabym zwyczajnie szczera i sama napisała kobiecie, co według mnie jest nie tak. Nie sądzę też, żeby akurat ona się obraziła. Jednak znam też przypadek, gdzie autorka rozsyłała egzemplarze recenzenckie, a potem robiła blogerom problemy, że szczerze napisali, że im się nie podoba. Z tego powodu nie ciągnie mnie do brania pieniędzy za recenzje – nie wiem na kogo trafię, a zbyt mocno cenię swój święty spokój.
(Słodki Jezu w ryżu, jakie to nieogarnięte. Proszę o wybaczenie.)
Cóż mogę powiedzieć, chyba tylko „Brawo!”. Prowadzę bloga książkowego, swoje lektury dopieram starannie, tak żeby czerpać z nich jak najwięcej satysfakcji i intelektualnej rozrywki. Nie współpracuję z nikim i nie przyjmuje książek do recenzowania. Zazwyczaj piszą do mnie pisarze, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tworzeniem i nie ma w tym nic złego, ale co oni tworzą… 150 stronnicowe książeczki z cytatami o miłości – podziękuję.
Nikt nie może mi zarzucić braku obiektywizmu. Jeśli piszę, że książka jest dobra, to twierdzę tak bo dobra jest, nie bo dostałam jej egzemplarz za darmo, bo mi za nią zapłacono, lub dlatego, że moje logo znajduje się na tylnej okładce. Niestety, widzę że „prostytucja blogerska” szerzy się w zastraszającym tempie, a jej macki sięgają coraz wyżej w hierarchii blogowej.
Ostatnio znajomy bloger (powiedzmy, że taki z wyższej półki) powiedział mi, że największą rzeczą, jaką wydawnictwa ugrały na blogosferze książkowej było wmówienie jej, że nie mają pieniędzy na recenzje, bo są tacy biedni, a otrzymanie szczotki w zamian za tekst to największa nobilitacja, na jaką możemy liczyć.
Przestałam recenzować każdy egzemplarz recenzencki jeszcze zanim na dobre w to weszłam. Teraz recenzuję za friko tylko te książki, na których mi zależy i sama po nie piszę do wydawnictwa. Jeśli jakieś znowu do mnie uderzy z prośbą o recenzję czegoś, co w ogóle mnie nie interesuje – rzucę stawką.
Trudny temat, bo niby skoro się zapłaciło za ocenę – to spora część płacących uważa, iż ocena w jakimś tam stopniu powinna być pozytywna – [ Wszak zapłacili =D ] Z drugiej strony, oceniający traci czas na czytanie a później opisuje swoje odczucia, więc dlaczego miałby to robić za frico. Ale wtedy ponownie wracamy do pierwszego problemu…
Jeśli oceniający będzie oceniał tylko to co sam kupi za swoje pieniądze, to prędzej lub później zacznie się zamykać w swoim świecie tematyk które go interesują. Pisanie wyłącznie o SF, horrorach, kryminałach, kobiecej literaturze, czy co tam najbardziej pociąga czytającego, jednak w jakimś stopniu go ogranicza, a jeśli po nic innego nie sięga, to zamykając się w swojej enklawie ubożeje „duchowo”, co także nie jest dobre. I tak źle, i tak niedobrze. Otrzymując książki z innych tematyk w jakimś stopniu odkrywa innych autorów, oraz poruszanych przez nich tematów i jeśli uważa, że powinien wspomnieć o ich książkach, to o nich pisze…
Płacić za recenzje, czy nie? Odwieczny problem zarówno Autora, jak i drugiej strony.
Ja z założenie nie zgadzam się na płacenie oceniającym za ich teksty, choć nie mam problemów aby wysłać mu swoją książkę, jeśli tylko zechce się z nią zapoznać. Nie stawiam przy tym żadnych warunków, ani terminowych ani chęci poznania opinie przed jej upublicznieniem. Ja napisałem książkę, czytający ją ocenił według swojej miary i NIC mi do tego, każdy z nas miał do tego prawo i tyle.
Napisałam już tyle tekstów na ten temat, że dla dobra internetów ograniczę się do: Nie wahaj się i strzel takiemu w ryj. Też mam już dość ciągłego płakania tu i tam jak to niemoralne wydaje się branie pieniędzy za usługę, skoro blogerzy powinni robić pro publico bono. Meh.
Oj ale polecialas. Po prostu uwielbiam dla takich chwil jak ta zagladac do Ciebie 😀 Blogowa prostytucja hehehe. Powalilas mnie na lopatki. Osobiscie uwazam ze barter jest w porzadku jesli jest to cos co naprawde nas interesuje i naprawde chcemy przeczytac lub jestesmy zaciekawieni. Natomiast jesli ktos chce cos czego nie chce to logiczne ze chce za to zaplate bo bede musiala spedzic o wiele wiecej czasu, o wiele wiecej nerwow i w ogole to czy to co robie to nie zabiera mojego cennego czasu zwanego zyciem? Dlatego Twoje punkty A-C sa trafem w 10.
Tak wiec blogowa prostytucja istnieje. Dosc mocno. Bardzo. Wszedzie. Czy to moda. Czy to uroda. Czy to prasa.
To czy jestesmy blogowymi prostytutkami lezy w naszych sercach 😉
Dobra, to jak już wszystkie się tam poużalałyście nad recenzjami 😎 to może warto poruszyć temat „jak pisać recenzje”? Nie wiem czy gdzieś to już jest na stronie (kiedyś były artykuły-poradniki o tym jak pisać/wydać książkę?). Tak czy inaczej, podejrzewam, że gorzkie żale przy negatywnych recenzjach (i to za $) biorą się nie tylko z braku umiejętności „przyjęcia na klatę” negatywnej recenzji przez autora książki, ale również z nieprofesjonalnej recenzji. Patrzę na to ze swojej naukowej perspektywy i próbuję znaleźć jakieś hmmm analogie. Wielokrotnie widziałem albo chamskie recenzje („lol, ale kupa”) albo takie, z których odbiorca nie ma szans wyciągnąć żadnych konstruktywnych wniosków/lekcji na przyszłość. Może warto zadać sobie pytanie – jaki jest cel recenzji? 😉 Wziąć hajsy? Uchronić ludzkość od dziadostwa? Wskazać elementy warsztatu autora, nad którymi trzeba popracować?
Na http://online.stanford.edu/course/writing-in-the-sciences jest/był fajny materiał „How to do a peer review; and how to communicate with the lay public”, gdzie miła Pani mówi jak pisać poprawne i konstruktywne recenzje. Czy dla „zwykłej literatury” też jest coś takiego? Ja po prostu obawiam się, że środowisko blogowe to w dużej części młodziaki, które trochę po omacku dążą w stronę profesjonalizmu.
To tak na gorąco ode mnie 🙂
Ale jaki to ma związek? Nie mówimy o wszystkich recenzjach w ogóle, bo recenzentów, którzy nie potrafią pisać jest mnóstwo. Mówimy o ludziach, którzy recenzje piszą od lat, są w tym dobrzy, ich teksty się fajnie czyta, a swoim stylem i zasięgami mogą sobie zasłużyć na to, żeby na szczotkę odpowiadać stawką.
Warte przeczytania
http://smakksiazki.pl/blogobojni-felieton-jakuba-cwieka/
Bardzo fajny tekst. 🙂
Ja właśnie waham się z napisaniem do 2 wydawnictw, bo zależy mi na otrzymaniu pewnych książek, na podstawie których mógłbym napisać ciekawe recenzje-felietony. Ciężko jest dostać konkretny egzemplarz?
Bo jeszcze nie miałem do czynienia z recenzowaniem książki „za friko”. 😉
To będzie pierwszy raz.
Bosz, coś mi się zesrało z kompem to pisze raz jeszcze ale inaczej: robisz dobrze i uważam, że trzeba się szanować, a łowcy-promocji/darów losu psują niestety rynek :/.
Jesteśmy z tej samej „branży”, jak fajnie! Co do recenzji – absolutnie się zgadzam, ja w ogóle mogę książki tylko polecać, z tej prostej przyczyny, że jeśli coś mnie wkurzy/znuży/nie wciągnie do strony, tak pi razy drzwi, pięćdziesiątej, to nie ma siły żebym czytała dalej, nawet jeśli wszyscy zajęci są właśnie pianiem z zachwytu nad autorem w ogóle czy też jego konkretnym dziełem czy dzielkiem.
A tak w ogóle, to świetny blog, poczytam tu sobie trochę 🙂 Pozdrawiam.