W pewnym momencie swojego życia uświadamiasz sobie, że coś poszło nie tak. Niby się starałeś, żeby wszystko było dobrze, skończyłeś studia, znalazłeś pracę w firmie o niezłej opinii, masz przystojnego partnera czy tam zgrabną partnerkę i grono przyjaciół, ale… jakoś ci mało. Obok ciebie natomiast, w twoim fachu, jest ktoś, komu idzie dużo lepiej. Co więcej: afiszuje się ze swoimi sukcesami. I wkurwia cię to niemożebnie. Co zatem robisz? Zamiast postarać się samemu być lepszym? Postanawiasz utrudnić życie konkurentowi. Czyli po prostu mu dojebać.
Co tam w pracy?
To był szalony tydzień. Wiele się zadziało. Latałam i czołgałam się, naprzemiennie. W pracy mam dwa rewelacyjne projekty. Wydajemy Podróżnika bez powodu. W 40 dni dookoła świata mojej ulubionej podróżniczki, Kasi Maniszewskiej. Kasia jest, jak powiedziała kiedyś Sikora, prawdziwą Wonder Woman wśród podróżników. Mądra, dowcipna, zdolna, ładna, a nade wszystko odważna. I do tego ćwiczy boks. Mój związek z pracą jest dosyć skomplikowany. Czasem niemiłosiernie mnie irytuje, ale mimo wszystko mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że kocham to, co robię. Zwłaszcza dlatego, że mogę poznawać tak wspaniałe osobistości, jak choćby Kasię, i brać z nich przykład.
Drugim projektem jest proces wydawniczy książki autorstwa Iwony Anny-Dylewicz pt. Teatr snów. Ponieważ główna bohaterka, czarownica, jest rudowłosa, od razu zapałałam do niej sympatią. Na tyle więc zżyłam się z książką, że sama postanowiłam zrobić jej skład, czego wcześniej zupełnie nie umiałam. Zatem mimo że pracuję już z wydawnictwie trzeci rok, wciąż się rozwijam. Nie mogę się nacieszyć. Mam nadzieję, że Wasza praca również obfituje w takie możliwości i ciekawe doznania. Dajcie znać w komentarzu, dobra?
A jeśli macie ochotę sami poznać tak ciekawe postaci i jeszcze wiele, wiele innych, mających na swoim koncie wydanie już niejednej książki, zapraszam do facebookowej grupy Kobiety piszą. Bawimy się tam dobrze i z kulturą, więc nie czekajcie, wbijajcie.
Co tam w blogosferze?
W ciągu ostatnich dni cieszyłam się niemal nieustannie. Mój ostatni post pt. Blogowa prostytucja, czyli pisanie recenzji za hajs wywołał największe poruszenie jak do tej pory w historii bloga. Post dotarł do ponad ośmiu i pół tysiąca odbiorców. I wzbudził sporo kontrowersji. Nie wszystkie komentarze byłam w stanie przeczytać. Nie wszystkie chciałam. Ale wpadło mi w oko niestety o kilka za dużo. Najwięcej głupoty odnalazłam chyba w grupie Czytamy polskich autorów. Spodobał mi się zwłaszcza komentarz, przy którym mam czelność zatrzymać się na dłużej.
Wydaje mi się, ale poprawcie mnie, jeśli się mylę, czy nie jest przypadkiem tak, że żeby wyrobić sobie na jakiś temat opinię, trzeba się z danym tematem zapoznać? I czy nie jest tak, że Szczepan Twardoch, Jakub Żulczyk i Sylwia Chutnik ośmielają się sążniście zakląć w swoich tekstach? A ich teksty są znakomite, więc… tak, dużo się traci, jeśli ktoś pała obrzydzeniem do takiej błahostki jak stylizacja języka na brutalny, sążnisty, i, uwaga, normalny. Nie chcę, żeby wyszło, że porównuję się do największych polskich pisarzy współczesnych, zaraz mi ktoś wyjedzie z tekstem, że co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie (co też jest absurdalne, swoją drogą), ale w świetle prawa jesteśmy sobie równi. Wszyscy skończyliśmy te 18 lat. I jak nam kurwa gdzieś dobrze zagra, to czemu wyrzucać ją z ciepłego, wygodnego, tekstowego mieszkanka?
Ale dojedźmy smarkulę, co ona tam wie o pisaniu i czytaniu. Skopmy ją po twarzy, najlepiej brudnym glanem. Napiszmy po prostu, że tekst do dupy, nie podajmy żadnego powodu oprócz niezbyt wysublimowanego języka i rozkręćmy nagonkę. A potem czerpmy satysfakcję z tego, że odpowiedziała na jeden komentarz, bo widać, że ją hejty ruszyły, hehe, śmieszne.
Serio? To są ludzie rozmiłowani w literaturze?
Wiem, że często trudniej jest wyciągnąć rękę poprzez wskazanie słabych punktów w tekście oraz wypunktowanie jego zalet. Jeżeli komuś nie chce się wchodzić w sensowną polemikę, albo chociaż podjąć (dla niektórych, jak widać, tytanicznego wręcz) wysiłku przeczytania mniej niż jednej dziesiątej arkusza wydawniczego, to po co, po co, po co w ogóle się odzywać?
Dziękuję zatem wszystkim blogerom, którzy wypowiedzieli się w temacie. Wasze komentarze, zawierające doświadczenia i konkretne uwagi, są dla mnie niesamowicie cenne. (Wybaczcie, że nie na wszystkie jeszcze odpowiedziałam, ale to kwestia niedalekiej przyszłości). Widzę, że rynek wydawniczy jest zepsuty również i w światku internetowo-recenzenckim. Ale nie ma co załamywać rąk, tylko brać się do roboty. Wdzięczna jestem Wam przeogromnie, bo takie sytuacje przypominają mi o tym, jak ważna jest walka o dobry kontent i zadowolenie Czytelników. I siebie samych.
Co tam w głowie?
Na imprezie urodzinowej Boharka (z tego miejsca również, Przyjacielu, życzę Ci wszystkiego najlepszego) w Babilonie, dowiedziałam się od Andrzeja (w pewnych kręgach znanych jako Dr Zuo), że stałam się osobą o wiele bardziej stonowaną i chyba ogarniętą niż dwa, trzy lata temu. (O najgorszych i najśmieszniejszych, choć niekoniecznie prawdziwych wydarzeniach, możecie przeczytać w Piromanach). Muszę przyznać, że kiedyś uważałam bycie normalną za największą obelgę, ale o dziwo nie czułam się tą uwagą upokorzona. Kilka godzin wcześniej obudziłam się w ramionach chłopaka (mojego, prawdziwego) i pomyślałam prawie to samo. Że jest dobrze, bez udziwnień, spokojnie, pięknie wręcz.
Postanowiłam zatem się autosabotować. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego drzemie we mnie tak ogromne, palące wręcz pragnienie samodestrukcji. Ale wiecie, co się stało? Wszechświat mi nie pozwolił. Postawił przede mną monumentalny znak zakazu w postaci mojej wychowawczyni z LO. Biegłam sobie po mojej rodzinnej mieścinie, a tam ona. P. AK. Zdjęłam słuchawki, dałam się oślinić jej psu, a potem zamiast small talku, odbyłyśmy krótką, sensowną rozmowę o nadużywaniu władzy. O szacunku. O zasadach. O byciu w zgodzie z sobą.
Zatem choć miesza mi się to, czy mam jakąś osobowość, czy jej nie mam, przez co nie do końca wiem, kim jestem i czy coś w życiu osiągnę, nie tracę zbytnio czasu na rozmyślanie o tym.
Nie liczy się, ile mamy kasy w portfelu, o ile wiemy, że otrzymaliśmy ją za dobrze wykonaną robotę. Nie liczy się, jakie stanowisko piastujemy, o ile dobrze wykonujemy swoje obowiązki. Nieważne jest, ile osób będzie przeciwko Tobie, ważne, że Ty jesteś w zgodzie ze swoimi przekonaniami, gotów w każdym momencie je skorygować, kiedy ktoś przedstawi Ci godną argumentację. Proste. Banalne.
O wiele szczęśliwsi będziemy, jeśli zamiast zazdrościć innym, skupimy się na znalezieniu w sobie problemu i rozwiążemy go. Albo chociaż postaramy. A jeśli ktoś poprosi o radę, zamiast udzielać mu fałszywej wskazówki z uśmiechem na twarzy i czarnymi myślami w głowie, po prostu będziemy szczerzy. No bo czemu nie?
Kiedy zarzucono mi, że mój tekst został napisany bez szacunku, nie zdenerwowałam się. Gorszych bredni usłyszeć nie mogłam, więc niezbyt mnie to obeszło. Żywię ogromny szacunek do każdego przeżytego dnia, bo wiecie, tak ciężko czasem mi go rozpocząć… Żywię szacunek do każdej napotkanej mi osoby, bo wiem, że z każdego spotkania mogę czegoś się nauczyć. Życzę zatem sobie i Wam, byśmy nigdy o tym nie zapomnieli.
Na koniec podziękuję Wam jeszcze raz za to, że jesteście ciepli i wspierający. Że obdarzyliście mnie zaufaniem, dając łapkę Fabryce dygresji na Facebooku (stuknęło 800 polubień, wariactwo ;O) i jakiś czas temu 1000 na Instagramie. Wy chore dzikusy. Dodajecie mi skrzydeł.
Kłaniam się i życzę udanego tygodnia!
Wasza
Też nie rozumiem, co mają wulgaryzmy do szacunku. To takie… drobnomieszczańskie. Naprawdę nie ma różnicy między „kurwa” a „motyla noga”, dopóki tymi słowami nie nazywamy drugiej osoby ;D (I zazdroszczę nieco odwagi do przeklinania na blogu. Ja uznałam, że zbyt mocno zależy mi na przekazaniu pewnych rzeczy, by tracić czytelników z powodu takiej głupoty).
I dzięki za zmarnowanie moich 20 minut przeznaczonych na czytanie tym linkiem do Czytamy polskich autorów. Po paru razach zrezygnowałam z linkowania tam czegokolwiek, bo to się rozmija z celem. Raz udało mi się wywołać małą dyskusję podszytą tylko lekkim protekcjonalizmem, a raz parę komentarzy tak złośliwych a nietrafnych, że odechciało mi się odpisywać. Zbyt kulturalna jestem i nigdy nie rozumiałam kpienia sobie z przeciwnika.
I rozbawił mnie odwieczny argument sprowadzający się do tego, że blogerka nie prawa się wypowiadać, bo jej recenzja nie jest prawdziwą recenzją. A nawet nie jej recenzja, tylko recenzja tej blogerki statystycznej. Rozbawił tym bardziej, że ostatnio napisałam o tym felieton, który ukaże się pod koniec tygodnia. Chyba zamieszczę ten link jako przykład opisywanego zachowania 😛
Masz o niebo roztropniejsze podejście do wulgaryzmów niż ja. Widzisz, może w moim przypadku to nie odwaga, a głupota. Może tracę mnóstwo czytelników, którzy są osobami o wyższej kulturze osobistej. Ale skoro przeklinam w życiu codziennym, nie chcę przedstawiać odbiorcom osoby innej, niż jestem w rzeczywistości.
Widzisz, nie wiem, co jest z tą facebookową grupą nie tak. Wydawało mi się, że właśnie tam powinni być ludzie na pewnym poziomie intelektualnym oraz wrażliwsi, bardziej empatyczni niż reszta. Jest mi przykro, że i Ty się rozczarowałaś.
Już się nie mogę doczekać tego Twojego felietonu, wiesz? Bo to jest bardzo, bardzo ważna sprawa i cieszę się, że ją poruszysz.
Pozdrowienia!!!
Według mnie nie ma po co nie używać przekleństw, skoro aż same cisną się na usta podczas pisania notki na blogu. Sam ich nie używam, ale uważam, że są niezłym środkiem wyrażania swoich emocji, czymś, co trudno zastąpić ładnie brzmiącym wyrażeniem. Przekleństwa są elementem języka, więc nie ma się co dziwić, że niektórzy ich używają. Brak szacunku? Dobre sobie! Brakiem szacunku nazwę tekst bez żadnej wartości merytorycznej ani puenty, taki, po którym będę zdenerwowany, bo straciłem na niego zbyt dużo czasu. Zostawię bez komentarza ocenianie czegokolwiek po kilku początkowych zdaniach i obrażanie się, bo autorka dosadnie coś określiła. Jeśli użyła tego słowa, to najwyraźniej był ku temu jakiś powód. I kropka.
Mnie za wulgaryzmy niektóre osoby, to by najchętniej wsadziły na którąś z machin do tortur samego DaVinci’ego. Kiedyś doszedłem do wniosku, że ludzi wiecznie coś będzie kuło w oczy i jeden z drugim tak Cię za to obsmaruje gównem, że żyć Ci się odechce. Nawet przy ratowaniu życia, potrafią znaleźć się tacy, co zamiast wdzięczności, to tym gównem najchętniej by Cię nakarmili. Przerażające, prawda? Ale nie przejmuję się tym. Dalej chcę być ratownikiem medycznym i powiedziałem sobie, że na taką znieczulicę można reagować jedynie złotym sercem. To na takich ludzi jest jak Słońce na wampira.
Po wydaniu mojej pierwszej książki „Namiętności ognia” gdzieś w wiadomościach spotkałem się z bezpodstawnymi zarzutami w komentarzach, że jestem kolejnym piromanem, psychopatą. Ludzie nie przestaną zadziwiać. Jednak jeśli chodzi o czytelników, ja nauczyłem się nie reagować na hejt. Mnie np. boli kiedy ktoś z moich ubionych artystów poświęca swój wolny czas na walkę z hejtem, niżeli na rozmowę ze mną. Dlatego powiedziałem sobie, że nigdy nie odmówię mojemu czytelnikowi rozmowy. Oczywiście takiej, która będzie na jakimś poziomie.
Co do pragnienia samodestrukcji. Nie jesteś w tym sama. Też to mam. Moi bliscy, w swoich zainteresowaniach, pasjach, miłościach także to mają. Grunt to ciagle mieć wyznaczony przed sobą cel… Bo pustka po jego zrealizowaniu doprowadza do szaleństwa, a nawet do samodestrukcji. Tak ja sobie z tym wszystkim radzę. Mam nadzieję, że wytrzymam z takim podejściem dłużej niż rok.
Pozdrawiam.
Zajebiście dziękuję ;*