Dzisiaj o książce, która jest przykładem wybitnej literatury współczesnej, ale jako debiut — stanowi całkiem ciekawą lekturę, traktującą o problemach ludzi tuż po studiach, przed trzydziestką. Ludzi wszystkich płci, w opozycji do tego, co wydawca napisał na okładce. Podobno jest to książka o dzisiejszym kryzysie męskości — nie wydaje mi się. Problem z dopasowaniem się do pędzącej rzeczywistości, która stawia na konsumpcjonizm i przemienia ludzi w marki, dotyczy nie tylko mężczyzn.
Strefa komfortu to debiut literacki Ludwika Wolty, z zawodu, jak piszą na skrzydełku książki, psychologa i psychoterapeuty, zatem postaci, która powinna znać się na ludziach. Zagłębiwszy się w lekturze, czyli smętnej opowieści o nieudolnej, metaforycznej walce Berna Jakima z konsumpcjonizmem, nowoczesnością oraz pędem świata, rządzonym przez pieniądz, stwierdzam, iż faktycznie, autor zna się na rzeczy. To znaczy na ludziach. I to, że głównym bohaterem jest młody mężczyzna, nie oznacza, że nie mogłaby to być młoda kobieta. Już samo nazwisko Berna, Jakim, wskazuje, że do czynienia mamy z postacią everymana.
Długo zastanawiałam się, czy recenzować dla Was Strefę komfortu. Wiecie, ciężko mnie zainteresować nowością w branży wydawniczej, ale nowinki w social media, piękna okładka i sumiennie zrobiona strona www autora przekonały mnie do sięgnięcia po Antyporadnik. Z jednej strony widać, że autor na rzemiośle się zna, bo pisze po prostu ładnie. Jego gibkie pióro ujawnia się na poziomie językowym utworu, np. w sformułowaniach takich jak:
Ciemność pozwalała myślom nabrać tempa i barw
ale pada, jeśli chodzi o konstruowanie fabuły. Niestety zupełnie nie odczułam pędu akcji. Pod koniec może troszkę, ponieważ chciałam dowiedzieć się, czy Bernowi uda się osiągnąć totalnie popieprzony cel, ale w książce trafiło się za mało było sekretów, których ujawnienia pragnąłby czytelnik, sięgając po powieść. Niektóre fragmenty — totalnie przegadane. Dialogi zaś czasem zupełnie zbędne (ustalanie przez trójkę ćpunów, ile gramów narkotyku dostał Berno było naprawdę słabym pomysłem na retardację) i ogólnie gdyby wyciąć część rozmyślań głównego bohatera o transcendencji, byłoby dużo lepiej.
Czy warto zatem przeczytać Strefę komfortu Ludwika Wolty?
Dobre pytanie. Nie wiem.
Podejrzewam, że jeśli nie potrafi się jednoznacznie odpowiedzieć na powyższe pytanie, odpowiedzią powinno być po prostu: nie.
Ale wciąż się waham, wiecie? Ponieważ w trakcie lektury trafiłam na trzy bezcenne fragmenty. Pierwszy z nich:
Ja też próbuję być szczęśliwy, chociaż na co dzień się do tego nie przyznaję…
W głównej mierze bezsensowne poczynania Berna (chłopak najpierw ucieka od coachingu, potem sam przestrzega jego wskazówek, choć cały czas gardzi poradami z lekcji efektywnego życia), przedstawiony świat wokół niego, pełen zepsucia i sztuczności, nie dają żadnej nadziei na dobre zakończenie. Czy spotkamy je w książce, czy dopiero po jej zamknięciu? Lektura przedstawia portrety ludzi nastawionych tylko i wyłącznie na zarabianie pieniędzy. Są egocentryczni. Stanowią narzędzie w rękach gigantycznej machiny konsumpcjonizmu. Opozycją dla nich są ćpuni, kurwiący się dla pieniędzy, które przewalają na substancje, by choć przez chwilę odpocząć od pędu współczesności. I to wszystko jest nasączone taką beznadzieją, że kiedy zamykamy książkę, możemy albo odczuć pustkę, bo w naszym świecie jest tak samo, albo ulgę, bo nasze myślenie nie dopuszcza innego scenariusza niż happy ending. Każdy z nas chce być szczęśliwy, ale niektórzy z nas tak zatopili się w roztkliwianiu nad burą codziennością, że zapomnieli, czego chcą. Albo nigdy nie wiedzieli. Berno jest właśnie przykładem takiej osoby. Marudzącej, udającej, próbującej walczyć z wiatrakami, choć łatwiej nagiąć system do swoich zasad niż go zabić. Główny bohater jest zatem nie tylko, jak został określony, chłopcem w klapkach na stopach, ale głównie na oczach. I przez to bezsilnym.
Wiesz… pomyślałam sobie, że… że dobro wcale nie jest takie złe […].
Ten fragment z kolei przypomniał mi o niesieniu pomocy innym. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy zrobiłam dobry uczynek. Chyba wniosłam zakupy staruszce do mieszkania, jakieś dwa tygodnie temu. Okazuje się, że wystarczy pomóc komuś innemu, by zobaczyć, że świat nie jest tak beznadziejnym miejscem, jakby się mogło wydawać. No bo wszyscy znamy ludzi anty-, prawda? Którzy psioczą na rząd niezależnie od kadencji. Nigdy nie odpowiada im pogoda, bo raz za zimno, raz za gorąco. Wolących dokopać innym, którym zazdroszczą, zamiast postarać się samemu być lepszym.
Działanie jest wyznacznikiem męskości – działanie na podstawie roztropnie zaplanowanych decyzji.
A najprostszym sposobem na poprawę jakości życia jest faktycznie działanie. Niezależnie od płci. Działanie bowiem to nie wyznacznik męskości, a dojrzałości.
I wiecie, te trzy zdania to nie jest puenta tej książki, choć nie wydały się najcenniejsze. Z książki można wyciągnąć o wiele więcej, ja przepuściłam ją przez sitko z naprawdę wąskimi oczyma, żeby udowodnić Wam (i samej sobie), że czas spędzony na lekturze nie był czasem zmarnowanym. Reasumując więc, książka zawiera kilka mądrych stwierdzeń, daje do myślenia i bywa momentami przezabawna, ale moje życie nie zmieniło się w żadnym stopniu po lekturze. A tego chyba jednak oczekuję od książek. Żeby albo zryły mi beret tak, żeby nie chciało mi się wracać do życia codziennego, albo żeby nauczyły mnie lepiej żyć.
5/10
Powtórzyło Ci się „mnie zainteresować” w trzecim akapicie 😉 A poza tym, to ciekawie jak zawsze – czekam na kolejne wpisy 😉
Ogromne dziękuję! Już poprawiłam.
Pozdrowienia serdeczne!