W czerwcu, kiedy tak bardzo nie radziłam sobie ze sobą i miałam wszystkiego dość, co opisałam ze szczegółami w poprzednim poście, głupio stwierdziłam, że ucieczka od rutyny, której nie mogę udźwignąć, sprawi że sobie poradzę. Praktycznie złożyłam wypowiedzenie, na szczęście nie zostało ono podpisane.
Pamiętam, że po tym wydarzeniu mój chłopak zabrał mnie nad jezioro, poznańską Rusałkę. Siedziałam nad jej brzegiem, wiatr szeleścił trzcinami, a nad pobliskim lasem gromadziły się sino fioletowe burzowe chmury. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo oderwana jestem od rzeczywistości. Jak bardzo depresja mnie odrealniła. Byłam odcięta niewidzialnym murem od leżącego obok mnie mężczyzny, od krzyku bawiących się nieopodal dzieci, a źdźbło, które trzymałam między palcami, miało niespotykanie obcą fakturę.
Wreszcie dopadła nas burza. Schowaliśmy się w pobliskiej knajpie i przeglądaliśmy przy piwie zgromadzone tam książki. Światło lamp kłuło mnie w oczy, a gdy pod lokal podjechał uber, zanim do niego dotarliśmy, byliśmy już doszczętnie przemoczeni.
Podobał mi się ten porywisty wiatr, bo każdy podmuch czułam jak chlaśnięcie w policzek. Było mi zimno w mokrych ciuchach i aż się roześmiałam, bo żywioły uświadomiły mi, że dalej czuję i jestem żywa.
Zaczęłam powoli wracać do siebie. Pomyślałam sobie, że dlatego, że tak pędzę, żyję między tymi betonowymi murami i szarpię ze wszystkich sił życie, by jak najszybciej zrealizować swoje cele, źle się czuję. Idea slow life, którą wcześniej wykpiłam w myślach setki razy, nagle zaczęła brzmieć racjonalnie.
Przyroda? Po co mi ona, to tylko wstrętne robale i piasek w trampkach. Przez wiele lat nie mogłam zrozumieć mojej mamy, która wszystkie siły wkładała w utrzymanie ładu w domu oraz uprawę wspaniałych roślin w ogrodzie. Po co, na co i jak to możliwe, że daje jej to tyle satysfakcji, skoro później narzeka na bycie obolałą?
Mając dziewiętnaście lat, uciekłam ze wsi do miasta, by zamanifestować swój opóźniony okres buntu. Uważałam, że wrosłam w beton miasta i nikt i nic nie jest mnie w stanie z niego wyrwać. Czy dorosłość sprawiła, że spokorniałam i wstawiłam sobie do pokoju mnóstwo doniczkowych roślin, by stworzyć własną urban jungle?
Uciekałam od wrażliwości, przez którą bardzo wiele wcześniej utraciłam. Zmienna pogoda i kruche, delikatne rośliny pomogły mi zrozumieć, że to, co dzieje się wewnątrz mnie, te wszystkie emocje, jakie odczuwam, nie są złe. Są naturalne. Większa krzywda dzieje się tym, którzy starają się wyprzeć z siebie uczucia albo marnują energię na ich maskowanie. Tak jak i ja to robiłam.
Wróciłam do pracy i stopniowo, z umiarem, dalej wykonywałam swoje obowiązki. Po urlopie na łonie natury, w Sudetach, bez telefonu i internetu, wróciłam całkowicie do formy. Co więcej, na kilka miesięcy zdecydowałam się dojeżdżać z domu rodzinnego do Poznania. Z radością kosiłam trawę, przekopywałam ogród i patrzyłam na pnącą się w górę fasolę, którą posadziła moja mama.
Kiedy przestałam wypierać, że jestem częścią przyrody, zaczęłam odczuwać, że gdziekolwiek bym się nie znalazła – w pracy, w domu rodzinnym, u znajomych – jestem u siebie.
Na swoim miejscu.
Mam bardzo podobnie i nawet cieszę się, że uświadomiłam to sobie już rok po tym, jak opuściłam zapadłą wieś na Kujawach i przeniosłam się do Poznania. Nie znoszę robaków i nie przepadam za mieszkaniem na wsi, ale widzę u siebie wielką potrzebę bliskości natury i otwartej przestrzeni. Jadąc pociągiem potrafię godzinami patrzeć na rozległe pola za oknem i wyobrażać sobie fakturę traw, błota, zapach z pól, wilgoć. Większość wakacji spędzam na łonie natury, w górach, łażąc i szukając bunkrów, włócząc się, bawiąc w survival. A w Poznaniu często chodzę na cytadelę i do tego wielkiego parku koło ulicy Nad Wierzbakiem, najlepiej gdy jest brzydko i mało ludzi, żeby sobie przypominać, jak wygląda pierwotne, bliższe natury życie. Chyba nie ma lepszego lekarstwa na świat niż Bieszczady, siedem kilo ciuchów i gratów na plecach, cały świat pod zdeptanymi butami i brak zasięgu w telefonie 😀