Miesiąc temu, na chwilę przed ukończeniem dwudziestego szóstego roku życia, zarejestrowałam się w urzędzie pracy. I wiecie co? Uważam, że to jeden z większych sukcesów w moim życiu. Bardzo dużo się w trakcie niego nauczyłam lub po prostu utwierdziłam w przekonaniu. Boicie się zmienić pracę? Czytajcie dalej, postaram się rozwiać Wasze wątpliwości.
Kiedy byłam dzieckiem i słyszałam, że ktoś jest bezrobotny, od razu oczami wyobraźni widziałam Ferdynanda Kiepskiego. Później, już na studiach, obserwowałam inne zjawisko. Absolwenci studiów magisterskich stawali się bezrobotnymi, bo stawki proponowane przez ich potencjalnych pracodawców były dalekie od satysfakcjonujących, a byle roboty głupio się podjąć z mgr przed nazwiskiem, prawda? Ja za to nigdy kłopotów ze znalezieniem pracy nie miałam, może dlatego, że w tej kwestii wybredna nie jestem.
W mojej karierze zawodowej pracowałam w telemarketingu, sprzedając rezonatory biofotonowe (nawet nie pytajcie), jako copywriter, zachwalając kosiarki, wózki inwalidzkie oraz środki na nadmierną potliwość oraz hostessa, marznąc przy sklepowych lodówkach z jogurtami. Wiele razy topiłam się z gorąca, kiedy przyszło mi rozdawać ulotki. Uczyłam dzieci w szkole podstawowej, a potem zajmowałam się jako niania trójką pociech jednocześnie. Z kumplem z akademika zaczęliśmy prowadzić nie do końca legalny, artystyczno-literacki biznes.
Chciałam pracować w ekskluzywnej kawiarni, ale mama powiedziała mi, że z moją prezencją bardziej nadaję się jednak na asystentkę jakiegoś prezesa. Starając się wreszcie sprostać jej oczekiwaniom, wpisałam w Google: asystentka prezesa Poznań, zaaplikowałam jednym zdaniem, udało się, zaczęłam pracować. Stamtąd droga do mojej najbarwniejszej jak dotąd pracy okazała się zatrważająco krótka. Po dwóch miesiącach, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zaczęłam etat za najniższą krajową w maleńkim wydawnictwie podróżniczym.
A po prawie trzech i pół roku stwierdziłam, że czas na zmiany, rzucam to, nie chce mi się już pracować.
Będę żyć z tego, co kocham. Z pisania oraz marketingu książek. Ogarnę lepiej bloga, skupię się na powieści, będę pomagała debiutującym autorom w promocji ich nazwiska oraz twórczości. Bez bycia przykutą do biurka przez osiem godzin dziennie, bez wykonywania czynności, których nie lubię. Brzmi zbyt idealistycznie?
Jeśli konsekwentnie działasz, realizując swoją pasję, to, że będziesz na niej zarabiać, jest tylko kwestią czasu.
Wyobraźcie sobie, że gdy mówiłam o moim planie różnym osobom, nikt nie popukał się w głowę. Nikt we mnie nie zwątpił. A wiecie dlaczego?
Ponieważ ja sama byłam przekonana o tym, że mi się powiedzie. Miałam plan, który zaczęłam realizować oraz zasady, których się trzymałam.
Pewność siebie i sukces w osiąganiu celów bierze się z dobrego planu działania.
I minął już grubo ponad miesiąc od mojego zarejestrowania się w urzędzie pracy. Czy dostaję zasiłek? Nie. Czy miałam jakieś oszczędności? Nie. Czy żyję teraz o suchym chlebie i wodzie, żebrząc na PKP o ciepłą zupę? Nie.
W przeciągu trzech ostatnich dni kupiłam wolnoobrotową wyciskarkę do soków i lodówkę.
Pamiętam, jak ucieszyłam się, kiedy z koperty od pierwszego klienta wyciągnęłam pieniądze. To było takie ekscytujące. Mój pierwszy własny klient. Ktoś, kto zgłosił się do mnie tylko i wyłącznie dzięki temu, że od kilku lat prowadzę bloga, jestem coraz bardziej rozpoznawalna w światku literackim, potrafię wzbudzić zaufanie. Pieniądze w tym przypadku znaczyły o wiele więcej.
Za pierwszym znaleźli się następni. Znaleźli, dosłownie, sami, bo przez miesiąc nie zdążyłam zrobić nic poza pisaniem kolejnych postów oraz realizowaniem zleceń. I tutaj znów wzrósł mój zachwyt. Miałam robić takie drobne rzeczy, ale, jak to ja, troszkę bardziej się zaangażowałam i zaczęłam… gadać. O książkach, promocji, ryku wydawniczym… Okazało się, że wiedza, jaką nabyłam, którą traktuję tak zdawkowo, jako totalną oczywistość, dla innych jest niesamowicie cenna. A ja, działając bez zaplecza zespołu, też potrafię być profesjonalistką.
Kiedy uświadomisz sobie, w czym jesteś najlepszy, możesz zacząć działać samodzielnie.
Jasne, że nie mam pewności co do tego, jak będzie wyglądała moja sytuacja życiowa za miesiąc. Dalej trzymam się planu, ale jest tyle zmiennych, a życie tak nieprzewidywalne…! Zatem przyznaję, mam z tyłu głowy takiego złośliwego ślimaczka, który momentami spowalnia mnie, odciągając od realizowanych projektów podszeptami: spartaczysz sprawę, coś się nie uda, nie będziesz miała za co żyć i pójdziesz pod most. Przyznam się Wam w ogóle do takiej mojej słabości: bywam chora na brak pieniędzy. Dosłownie chora. Kiedyś spóźniała mi się wypłata, a ja ze stresu dostałam migreny, która ustąpiła natychmiast, gdy na koncie pojawiła się zaległa kasa.
W sytuacji, kiedy wydarza się coś tak okrutnego, jak spóźniona wyplata czy też ślimak niepewności, trzeba sobie przypomnieć dwie życiowe prawdy, które istnieją od początku istnienia naszego uniwersum.
Nie jesteś samotną wyspą
To pierwsza z nich. Wiem, że dla niektórych może być to uwłaczające (ja też jestem w tej grupie), a dla innych oczywiste i racjonalne (zazdroszczę Wam), ale jeśli dzieje nam się w życiu krzywda, nawet finansowa, możemy poprosić o pomoc najbliższych. Przecież nie pozwolą nam zginąć w chwilowym kryzysie.
Okej, sama wolałam iść do najgorszej roboty pod słońcem, niż prosić o kasę rodziców. I tak, szczycę się, że od trzeciego roku studiów nie przyjęłam od nich pieniędzy i dałam radę samodzielnie się utrzymywać. Udowodniłam coś sobie i im. Ale nie wiem do końca, co i po co. Że sobie radzę w życiu? Każdy czasami sobie nie radzi, więc co to w ogóle miało na celu? Tak, śmiałam się z dzieciaków bogatych rodziców, których jedyną pracą było chodzenie na zakupy oraz zajęcia, opłacane przez ich starych. Czułam się lepsza, bardziej ogarnięta. Ale na co mi ta wyższość? Życie w swoim czasie doświadczy każdego. A wtedy są już tylko dwie opcje, o czym mówi druga życiowa prawda.
Ogarnij albo giń
Tak naprawdę to jedyny życiowy wybór, przed którym stajemy. Albo coś robimy, albo nie.
Można nie robić, na przykład zostać w pracy, która nas denerwuje, wyczerpuje, zabiera zbyt dużo czasu, sprawia, że po powrocie do domu nadajemy się tylko do odpalenia Netflixa i pójścia spać. Można patrzeć, jak życie przelatuje przez palce i powtarzać sobie: przecież muszę chodzić do tej pracy, nie tak szybko znajdę inną, rynek jest tragiczny. Zanudzać znajomych opowieściami o tym, jak to jest źle i do kitu. A potem liczyć siwe włosy, wrzody w żołądku i kasę, która poszła na psychoterapeutę. No można.
Można też wziąć kartkę i długopis, napisać, ile potrzebujemy kasy i na co, w czym jesteśmy dobrzy, co możemy w sobie poprawić, jeśli nie będą nas chcieli w jakiejś innej firmie. Zastanowić się, przeanalizować, ułożyć plan działania i systematycznie starać się poprawić swoją kondycję życiową.
Albo po prostu pieprzyć wszystko i puścić się. Oburącz.
Jeśli coś Cię męczy, czemu tego nie zmienisz?
Podążaj za swoim instynktem, on jeden nigdy Cię nie oszuka.
Ponieważ Ty, nikt inny, wiesz, co dla Ciebie najlepsze. I nawet, jeśli szef będzie chciał cię zatrzymać, oferując lepsze warunki i wyższą pensję, wybór dalej należy do Ciebie.
Gdy żona usłyszy o tym, że chcesz zmienić pracę i zacznie panikować, bierzesz ją w ramiona i mówisz to, co czujesz: będzie dobrze, zadbam o to, ale potrzebuję twojego wsparcia.
A gdy ojciec dowiaduje się, że nagle rzucasz wszystko w cholerę i od teraz skupiasz się między innymi na pisaniu bloga, po czym wypala z tekstem: przestań się bawić, wróć do domu (oto mój personalny przypadek), czerwieniejesz na szyi, zaciskasz zęby, wkurzasz się na maksa…
Potem zaś oddychasz z ulgą.
Gdyż okazuje się, że twój tata tylko cię podpuszcza, bo uważa się za niezłego jajcarza i myślał, że taki tekst w tej sytuacji jest jak najbardziej zabawny.
A tak naprawdę w ciebie wierzy, jest dumny i czeka na kolejne osiągnięcia.
Do odważnych świat należy!
I tym razem nie mam już nic do dodania w tej kwestii. Idź i czyń swoje życie kolorowym, człowieku! Po to żyjesz, żeby było ciekawie. Nie łatwo, pięknie i przyjemnie, tylko ciekawie.
Żartowałam, jeszcze jedno.
Prędzej czy później coś się spieprzy. Znasz chyba to powiedzenie?
Wiesz co?
To nie jest do końca prawda.
Może coś się schrzanić, ale wcale nie musi. Co więcej: nawet, jak będzie się wydawać, że coś poszło nie tak, to nie musi być to prawda. Bo zaraz potem okaże się, że Twoja sytuacja życiowa jest o wiele lepsza, niż myślałeś.
Dobra, lecę się zorientować, co trzeba zrobić, by mieć własną firmę.
Trzymajcie się, kochani!
Wasza wciąż bezrobotna
Brawo! Właśnie takie odważne decyzje i podążanie za swoim „ja” procentują. Na pewno zainspirujesz tym także innych. Trzymam kciuki za Ciebie, firmę i całą resztę.
Zazdroszczę tego, że umiesz cenić swoją wiedzę. Ja niby stawiam w życiu na zdobywanie i sprzedawanie wiedzy, ale mam jakiś syndrom zdolnego dzieciaka – daję korki za najniższą możliwą sumę, mimo że klienci wręcz sami mi czasami dopłacają, i nie jestem w stanie zrozumieć, jak można płacić komuś za wiedzę – przecież można zdobyć ją samemu. Ja nigdy na korki nie chodziłam, i czuję się, jakbym kogoś oszukiwała.
Pocieszyło mnie to, że odkryłam, iż mój tata, dyplomowany nauczyciel z prywatnej szkoły dla bogatych dzieciaków, bierze jeszcze mniej niż ja… Nieporadność finansowa jest widocznie dziedziczna 😀
Obyś dalej czuła taki optymizm, którego wprawdzie nie rozumiem, ale umiem sobie wyobrazić, że rozumiem 😀 Przeraża mnie fakt, że kultura zasypuje mnie ciągle obrazami Złej Pracy w Korpo, jakby to było jakieś przeznaczenie czy plaga, która każdego z nas dotknie. A może ja lubię pracować na etacie? 😛 A może mnie nie dotknie? Spadaj, kulturo, ze swoim straszeniem i narzekaniem.
Jesteś chyba jedyną osobą, która jest w takiej sytuacji zadowolona, moi pracujący znajomi to przeważnie kupki niedożywionego nieszczęścia. Kiedyś czułam się gorsza jako przedstawicielka bananowej młodzieży, ale teraz mi przeszło – wolę mieć trochę mniej honoru, a więcej jedzenia i spokoju wewnętrznego.
Za dużo nie musisz robić, 2h na przelecenie się po urzędach wystarczą 😀
Póki nie ma się dzieci na utrzymaniu to pewnie żyje się tylko raz i warto powalczyć o zarabianie poprzez to co lubi się robić… potem bywa trudniej ;( ale dzieci to największy skarb i czasem trzeba poczekać, na szczeście jestem przekonania, że nigdy nie jest za pozno 😉 i sama powoli zaczynam walczyc bo moj synek jest juz coraz bardziej samodzielny 😉
Ciekawy artykuł, na szczęście na bezrobociu nie byłam. A Ciebie podziwiam ile przebrnęłaś w życiu.
Gratuluję! Ja też już powoli zaczynam dojrzewać do myśli zmiany. Oby skończyło się jak u Ciebie! 🙂
W swoim życiu byłam 2 razy bezrobotna i jakoś przeżyłam. Teraz jestem na stażu tylko do sierpnia i jakoś się tym nie martwię. Oczywiście hajs co miesiąc przesyłany na konto się skończy, ale ja się tym nie martwię. Planuję kolejne cele życiowe i wszystko się ułoży – „bo tak ma być”. Pisząc bloga wiem, że robię coś co lubię i mnie motywuje, a także, że niedługo założę własną firmę, która może dużych zysków nie będzie przynosić, ale będę robić to co lubię.
A Tobie gratuluję wytrwałości! Powodzenia w byciu bezrobotnym 😉
Cześć! Fajnie, że się tym dzielisz. Ja bezrobocie nazwałabym urlopem od etatowej rzeczywistości 🙂
Zgadzam się, że plan jest BARDZO ważny i ja właśnie swój realizuję. Nadal jestem w swoim planie B, ale zbliża się już jego termin końcowy.
do usłyszenia!