Każda podróż kształci, nawet ta, która trwa tak krótko. Dwa dni w Manchesterze, dwa dni w Maladze i krótka przesiadka w Berlinie. W tym czasie zdążyliśmy oszukać przeznaczenie, dać się oszukać z powodu bariery językowej, wzbić się na wyżyny i sięgnąć dłonią chodnika, spadając z elektrycznej hulajnogi. Wszystko to jednak służy odkrywaniu świata, a poprzez to samego siebie, więc… zapraszam na wpis o ostatniej wojaży!
Najpierw przedstawię Wam bohaterów, choć mogliście ich poznać już we wpisach o Londynie (linki do poprzednich przygód pod spodem). Dziękuję za najlepsze towarzystwo, wyborne rozmowy i wspaniale spędzony wspólnie czas. Już tęsknię, Kochani!
Ekhm, no ale do brzegu, do brzegu:
MaRysia, partnerka Radka, przepięknej urody artystka. Huragan emocji. Gołębie serce. Wielbicielka bekonu i smażonego sera.
Rozi, róża Manchesteru, uzdolniona chemicznie, obdarzona pięknem, filigranową figurą i toną charakteru. Feministka z głową na karku.
Misiek, maratończyk, narzeczony Rozi. Smukły i powabny. Jego supermoc to zarażanie uśmiechem oraz przemiana wody w piasek (na skutek opowiedzianego sucharu).
Radek, wodzirej imprezy, ogarniacz tras, biletów i hajsu. Robi tak, żeby się działo, a jak się nie dzieje, to znaczy, że Radka nie ma.
Marcin. Obecnie singiel na wydaniu. Tylko najtwardsze foki potrafią mu się oprzeć. Wielbiciel tostów, zwłaszcza serwowanych potrójnie.
Lucjan, partner Emilii, znaczy mój, najlepsza partia spośród wszystkich wymienionych (ale to lekko stronnicza opinia). Cechuje go nieskończony intelekt. Jest słodki. Jest bardzo, bardzo groźny.
Emilia. Znacie mnie. To ja, Wasza literatka.
Założenie było proste: pojechać, przeżyć, wrócić.
I to się udało. Po szalonej podróży uberem prowadzonym przez Włocha z hiszpańską nawigacją, złączyliśmy się z grupą na poznańskim lotnisku i ruszyliśmy ku przyjaciołom z Wielkiej Brytanii. Z lotniska odebrała nas Rozi, a kilka godzin później w drzwiach przeuroczego domostwa witał nas uśmiechnięty Michaś, którego urodziny były główną motywacją do ruszenia dupska i wpakowania go do samolotu.
Czego nauczyły nas kolejne dni?
1. Kobiety siłą, zwłaszcza w bibliotece.
Dzięki Cioci Ebi doskonale wiedziałam, co mam robić w Manchesterze. Pójść do biblioteki im. Johna Rylandsa! To przepiękne miejsce, pełne tajemnic ukrytych nie tylko w, uwaga, ponad czterech milionach ksiąg, ale i samym budynku. Dumna biblioteka w stylu neogotyckim robi monumentalne wrażenie już z zewnątrz, ale w środku dzieje się prawdziwa magia! Trafiliśmy akurat na okres, kiedy w bibliotece można było obejrzeć wystawę Woman Who Shaped Manchester. Bardzo cieszę się, że ostatnio wszędzie, gdzie jestem (jak również tam, gdzie mnie nie ma) przypomina się o ważnej roli kobiet w społeczeństwie lub wyłania z cienia ich osiągnięcia, które wcześniej były niezauważane. Wizyta w The John Rylands Library utwierdziła mnie w przekonaniu, że feminizm robi dobrą robotę!
2. Ocet bywa kontrowersyjny.
Po wizycie w bibliotece wylądowaliśmy na jedzeniu. Totalną nowością były dla mnie frytki z dipem z groszku. Nigdy wcześniej, jako wierna fanka majonezu, nie wpadłabym też na to, by skropić je octem. Postanowiłam jednak spróbować tego nowatorskiego sposobu doprawiania frytek i totalnie przepadłam! Nastrój był fenomenalny, do momentu, kiedy zaczęłam się krzywić. Zastanawiałam się, komu z nas tak strasznie śmierdzą stopy… Miałam ogromną nadzieję, że to nie mi. Trochę się upociłam, przypomniawszy sobie, że mam strasznie grube skarpetki w asicach i już prawie zaczęłam się modlić, by nikt inny nie poczuł tego okropnego zapachu… Aż wreszcie przypadkowo powąchałam to, co jem. Okazało się, że ocet po kilku minutach na frytkach strasznie, ale to strasznie śmierdzi! Z ulgą dokończyłam jedzenie.
Tym razem mi się upiekło.
3. Twój nowy najlepszy przyjaciel nazywa się Giorgio Primani.
Maria i Lucjan co prawda wspominali mi często o potędze Primarku, ale nie dowierzałam im, póki nie zobaczyłam. Potężny sklep z ubraniami pochłonął mnie bez reszty. Podkoszulek w jednorożce, skarpetki i czapka z Gryffindoru, fioletowy sweter z tęczowymi cekinami i jeszcze kilka rzeczy wylądowało w moim koszyku. Byłam absolutnie w szoku, bo nie cierpię zakupów i walczę jak mogę z konsumpcjonizmem, ale tak niskie ceny (w porównaniu chociażby z okrutnie drogim jedzeniem) odblokowały hamulec bezpieczeństwa. Pięćdziesiąt funtów stuknęło na liczniku, acz to pierwsze zakupy w tym roku, których totalnie nie żałuję.
Nie licząc wcześniej kupionych skarpetek outdoorowych. Też rewelka.
4. Wysoko ponad chmurami, zawsze świeci słońce.
Kiedy tylko mogłam, czytałam Wprowadzenie do Buddyzmu Zen z przedmową C. G. Junga. Lektura nie należy do najłatwiejszych, ale nie martwcie się, ten podpunkt będzie prosty niczym akapit u Paulo Coelho.
Kiedy byliśmy na lotnisku w Manchesterze, otaczała nas ciemność. Nad głowami, prócz mroku wczesnego poranka, mieliśmy też sporo chmur. Kiedy jednak wzbiliśmy się samolotem ponad nie, powitał nas najpiękniejszy wschód słońca, który widziałam.
Widzicie, wszystko zależy od punktu widzenia. Tam u góry słońce świeci zawsze. Nieprzerwanie. Trzeba tylko znaleźć się na odpowiedniej szerokości geograficznej lub wysokości, by móc je widzieć.
Pogoda jest zmienna, tak jak nasze emocje.
Ważne jest nie zapominać o wiecznym blasku.
5. Grzanka grzance nierówna.
Polska języka trudna języka. Angielski zdecydowanie łatwiejszy, a hiszpański to już w ogóle. Ale kiedy już myślisz, że udało ci się zamówić pozycję nr 3 z karty dań, czyli number three: toasts with mozarella, nagle dostajesz…
Trzy. Suche. Tosty.
Bez dodatków.
Czyli wolne od mozarelli. Może są to więc free toasts?
Potknięcia w komunikacji są na porządku dziennym, każdemu może się zdarzyć, wszak warto być precyzyjnym. Zwłaszcza, gdy trzeba potem za jedzenie zapłacić. Ale śmiechu do końca wyjazdu było co nie miara.
Zgadniecie, któremu z naszej siódemki przytrafił się taki niefart? 😉
6. Warto być cierpliwym. Idąc szybko, możesz przeoczyć to, czego naprawdę pragniesz.
Po zjedzeniu prawie dwóch obiadów (bo w Hiszpanii wszystko było po prostu przepyszne!), naszła mnie ochota na słodkie. Wylądowałyśmy z dziewczynami w lodziarni, w której serwowano bubble waffle. Czekając, aż ekspedientka zrobi nowe ciasto oraz obsłuży innych klientów, zdążyłyśmy dokonać głębokiej kontemplacji licznych smaków lodów oraz ludzi wokół nas. Okazało się, że w tym czasie panowie zdążyli już wypić po dwa piwa na łebka w pobliskim pubie i zbratać się z pracującym tam barmanem. A my?
Po blisko godzinie, doczekałyśmy się.
I było absolutnie warto!
Warto było też jechać późniejszym autobusem z Berlina do Poznania. Nasz samolot z Hiszpanii do Niemiec miał obsuwę, więc nie zdążyliśmy na ten rezerwowany w pierwszej kolejności. Skutkiem czego pieniądze oddali nam w postaci vouchera i, ech, co za niefart, znów musimy wybrać się w podróż, coby kasa nie przepadła.
No chciałby człowiek usiąść na tyłku, a Wszechświat mówi: nie ma opcji, w 2019 będziesz Emilka zaiwaniać!
7. Możesz uciec przeznaczeniu, ale przed drzwiami metra w Berlinie będzie ciężko.
A na pierwszy autobus spóźniliśmy się, bo pojechaliśmy metrem nie w tę stronę, co powinniśmy. Zdarza się, prawda? Chcieliśmy zdążyć, więc z jednego pociągu od razu przebiegliśmy do drugiego. Mój ukochany wskoczył do niego bez problemu, z iście kocią gracją, a ja nieporadnie utknęłam w drzwiach za nim. Podobno wewnątrz wagonu wszędzie widniały napisy, by absolutnie, pod żadnym pozorem, nie wsiadać do metra po sygnale dźwiękowym. Ale jako że byłam na zewnątrz, nie miałam o tym pojęcia. Liczyliśmy, że kiedy czujniki wyczują człowieka pomiędzy drzwiami, drzwi się otworzą i wszyscy wejdziemy do środka, więc rzuciłam się ku drzwiom i…
No cóż, drzwi się zamknęły z moją ręką i stopą w środku.
W takich momentach, które śmiało możemy nazwać momentami ostatecznymi, w głowie człowieka pojawiają się różne obrazy. Najbliżsi. Największe życiowe sukcesy. Najpiękniejsze chwile.
Wierzcie lub nie, ale ja myślałam tylko o tym, by nie połamały mi się moje piękne paznokcie, bo słabo to będzie wyglądać w trumnie.
Koniec końców chłopacy wyciągnęli mnie z potrzasku. Lucjan pojechał dalej, spotkaliśmy się kilkanaście minut później.
Najważniejsze, że paznokcie przetrwały tę przygodę bez najmniejszego szwanku. Polecam zatem nowotomyskie Nails By Kimm. Hybryda, która przetrwa nawet atak bezwzględnego berlińskiego metra. Klaudia, jesteś wielka!
8. Wszędzie dobrze, jeśli nam ze sobą dobrze.
Wyjeżdżając, w głowie siedział mi robak. Totalnie nieszkodliwy, ale zżerał mi mózg. I zatruwał krew. Tak naprawdę nic wielkiego się nie stało, po prostu dawno, dawno temu trafiłam na nieodpowiednią osobę, która akurat tuż przed wyjazdem postanowiła o sobie przypomnieć. W niemiły sposób.
Straciłam równowagę.
Próbowałam ją odzyskać, czytając słowa Daisetza Teitaro Suzukiego, ale totalnie mi nie szło. Wreszcie serce pokonało opór umysłu i rzekło: Emilka, jesteś obok człowieka, którego kochasz. I on ciebie też. Oraz wśród ludzi, którzy cię akceptują i darzą sympatią. I ty ich też. Nie musisz sobie sama ze wszystkim radzić, jesteś jednością z każdą dobrą duszą, którą spotykasz na swojej drodze.
Opowiedziałam o tym, co mnie gryzło.
Otrzymałam wsparcie i dobre słowo.
Uspokoiłam się. Każda kolejna minuta wyjazdu była dla mnie bezcenna.
Nie obraźcie się, ale nie powiem Wam wszystkiego.
Kilka historyjek trzymam bowiem w zanadrzu. Muszę mieć jakieś wow dla bliższych znajomych Możecie być jednak spokojni. O tym, co robić w Maladze na pewno jeszcze napiszę. To fascynujące miasto, do którego na pewno wrócę, nie tylko w blogowej notce!
Przypominam, że jeśli lubicie historie o niesamowitych podróżach (i to takich prawdziwych, a nie weekendowych wypadach przypominających grę w berka z samolotami), koniecznie przyjedźcie na festiwal podróżniczy Śladami Marzeń! Spotkajmy się w Poznaniu i wymieńmy dobrą energią! To już za dwa tygodnie, 1, 2 i 3 lutego! (OMG, czyli moja kolejna podróż, tym razem dłuższa i dalsza, już za półtorej miesiąca. Rajku)!
To co, widzimy się? Dajcie znać!
Wasza
Pysznie, ciekawie, kolorowo! Bardzo mi się podoba!
Właśnie dałaś mi powód by pojechać do Manchesteru 😍😍
Niesamowity blog… Pełen pasji, humoru i chęci życia… Gratuluję odwagi!
Takie opowieści to ja mogę czytać i czytać 🙂
Po prostu wow. Same podróże są świetne, ale styl, w jaki je opisałaś… CUDOWNY 😀
Nie wiedziałam, że taki festiwal będzie w Poznaniu:) Na pewno będzie się działo!
Na takie frytki z dipem bym się skusiła… a jeszcze bardziej na gofry. Pyszności! 😉
Fajnie że takie wyprawy uczą i daja wiele satysfakcji
Wariacka przygoda, Ale fajna🙂
Bardzo ciekawa i barwna opowieść o interesującej podróży 🙂 Kupiłaś mnie pierwszym miejscem, czyli biblioteką 🙂 A frytki z octem – hmm nigdy nie jadłam, ale może kiedyś też zarzykuję 😉
Świetny tekst 🙂 Pozdrawiam
Ja też nie znoszę zakupów, ale w Primarku przepadam 😉 Odkąd odkryłam ten sklep w czasie pobytu w Hiszpanii, nie mogę przejść obojętnie gdziekolwiek bym nie pojechała i trafiła akurat na Primark. Najbardziej lubię wszelkie gadżety z Harrym Potterem i Grą o tron bo w innych sklepach nie jest łatwo je dostać 🙂
Primark to pierwszy punkt programu za każdym razem gdy ląduję w Eindhoven. Nieodzownie kojarzy mi się z paniami z krajów arabskich otoczonych wianuszkiem dzieci z pchanymi jak w supermarkecie wózkami z górą majtek, skarpet, pościeli itp. itd.