Proszę, nie obrażaj się, że zostałeś nazwany przeze mnie pitekantropem. Przecież jestem małą siksą z internetów, nic nie wiem o życiu. Moje słowa ważą tyle co nic. Albo obrażaj się, jeśli lubisz. Tylko wiedz, że nie robię tego po to, by ci ubliżyć, a jasno sklasyfikować dwa wzorce męskich zachowań. W celach nieczysto rozrywkowych, bo zbrukanych elementem tłustej refleksji.
Kiedy wyobrażałam sobie jako licealistka moją wielką miłość, widziałam ciekawie brzydkiego mężczyznę. Nie za wysokiego, drobnego, najlepiej starszego o dwadzieścia lat ode mnie i poharatanego przez życie, bym mogła być jego lekiem na całe zło. Pragnęłam, by przeorał mnie od czasu do czasu psychicznie, żeby coś się działo, co nie? Jak w teledysku Alternate World Son Lux. (Dobra, teledysk wyszedł, jak studiowałam, mój chory ideał towarzyszył mi trochę dłużej). Chciałam, by był artystą, najlepiej muzykiem, albo od biedy naukowcem, a ja ogarniałabym mu dupsko. Byłabym świetną asystentką, przyjaciółką, laską, która dobrze prezentuje się w czerwonej sukience i bez niej też. On by sobie błyszczał, a ja, w jego cieniu, pracowała na jego sukces.
10 lat później jestem w szczęśliwym związku już ponad dwa lata. Od dwóch miesięcy mieszkam z moim partnerem.
M. to absolutnie miłość mojego życia. Jest wysoki i przystojny. Różnicy wieku między nami praktycznie nie ma. Jest dla mnie kołem ratunkowym w trudnych chwilach. Chwytam się go i wiem, że nie utonę. Ma własną firmę i pokazał mi, że ja też mogę ją mieć. Że mogę żyć na własnych warunkach, rozwijać się w takim kierunku, w jakim tylko mi się podoba, iść za głosem własnej intuicji i własnego rozumu. Utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem samodzielna i zasługuję na to, by błyszczeć. Że on jest ważny. I ja jestem ważna. Oraz że my jesteśmy ważni. I to są równoważne ważności. I czasami bardziej może przypominamy Peggy i Ala Bundych niż bohaterów teledysku Son Lux, ale głównie dlatego, że kocham panterkę. Bo już na szczęście przestałam palić nad szykowanym jedzeniem…
Mimo wszystko, choć te dwie wizje mojego idealnego partnera z różnych lat bardzo się od siebie różnią, pozostaje wciąż sporo elementów wspólnych.
Wrażliwość. Na sztukę, na otoczenie, na społeczną krzywdę.
Jeśli pod ławką leży na przystanku nieprzytomna osoba, to bez względu na to, czy to kobieta czy żul, M. podejdzie do tej osoby i sprawdzi, czy coś jej się stało. Wrażliwość na moje nastroje, na piękno dnia codziennego. Jeśli M. gotuje (a robi to zdecydowanie częściej ode mnie), to jego danie musi być nie tylko pyszne, ale i pięknie podane.
Dbałość, by nikogo nie skrzywdzić.
M. woli nie powiedzieć nic, niż sprawić komuś przykrość. Jest daleki od jakiegokolwiek oceniania i pamiętam dyskusję, kiedy powiedziałam w rozmowie między nami o innej osobie, że jej nie lubię i jej aura śmierdzi. M. zwrócił mi uwagę, że to krzywdząca opinia z mojej strony. Faktycznie. Natychmiast się zreflektowałam. To było takie niepotrzebne. Nawet, jeśli osoba, której sprawa dotyczyła, tego nie słyszała, to słowa i myśli są jak bumerangi. Tylko że nie da ich się złapać, więc jak jakimś rzucisz, to uderzy ciebie w tył łepetyny, kiedy najmniej się tego spodziewasz. I z całą pewnością dotkną nie tylko ciebie, nie tylko adresata twojej wypowiedzi, ale i osoby wokół, bez względu na to, czy słyszały twoje słowa, czy nie. Wszechświat nigdy nie zatyka uszu.
Natychmiastowe rozwiązywanie problemów i postrzeganie ich nie jako przeszkody, tylko sprawy do załatwienia.
Jest między nami jakiś zgrzyt? M. chwyta mnie za rękę i zmusza do rozmowy, choć o emocjach nie cierpię gadać, to trudne i tego nie lubię. Tłumaczy mi jakąś sprawę, jego własny punkt widzenia, potem albo się zgadzamy albo nie, nie o przyznanie racji drugiej osobie przecież w związku chodzi. Chodzi o to, by jak najmniej czasu i energii marnować na nieporozumienia. Życie jest krótkie i trzeba się sobą cieszyć ile wlezie, do oporu. W zgodzie i radości.
Myślę, że związałam się z mężczyzną XXI wieku, który wie, że nie siłą, uporem i ignorowaniem emocji (co prowadzi potem do wybuchu), wygrywa się związek. Bo związku się nie wygrywa, to nie jest starcie bokserskie.
Związku się też nie ma, relacja dwojga ludzi to nie jest coś, co się ma, tak samo, jak nie można mieć drugiego człowieka. Związek to stan, w którym troszczysz się o siebie samego, a potem troszczysz się o partnera. Ze świadomością, że jeśli zabraknie ci sił na to pierwsze zadanie, druga osoba zrobi wszystko, byś doszedł do siebie.
Jednocześnie, obok gatunku reprezentowanego przez M., po świecie chodzi też pitekantrop. Nazywam ten typ mężczyzn akurat w ten sposób, bo to starszy gatunek, który na naszej planecie gościł przed pojawieniem się homo sapiens. Oczywiście, mogłabym użyć innej terminologii, np. elfy i krasnoludy. Ale im więcej porównań wymyślam, tym większe mam odczucie, że obrazi się więcej osób. Pozostańmy więc przy tym.
To są osoby, których inteligencja emocjonalna jest trochę mniej rozwinięta. Którzy zachowują się jak mężczyźni urodzeni w latach 40. – 70. ubiegłego wieku (lub też ich spora część, nie chcę generalizować, bo znam paru fajnych czterdziestu- i pięćdziesięciolatków, którzy wyrośli ponad swoją epokę).
Którzy nie chcą być w związku, tylko chcą mieć związek, bo on jest im potrzebny do uzupełnienia siebie. Tak jak posiadanie samochodu, własnego mieszkania i wysokiego stołka w pracy, chcą też mieć partnerkę. I wszystko musi być tak, jak oni chcą, a jak coś jest inaczej, to zaczyna się w nich gotować. I uczucia te w sobie duszą. Wychodzą z pomieszczenia, bo myślą, że to w pomieszczeniu są emocje, a nie w nich samych. Idą zapić je browarkiem czy wódeczką albo schować w oparach papierosowego dymu. Nie mówią o emocjach, bo (to nas łączy), nikt ich tego nie nauczył. Więc kiedy chcą płakać, to piją. A potem wrzeszczą. Trzaskają drzwiami. I mówią swoim partnerkom, że są do niczego, choć prawda jest taka, że w ten sposób mówią sami o sobie.
Bo zadanie osób w związku jest takie, żeby siebie nieustannie rozwijać. I partnera również. Jeśli więc wystawiasz o swojej drugiej połowie taką opinię, to znaczy, że ty dałeś dupy. Nie zadbałeś o jej wzrost emocjonalny.
Dla pitekantropów ważne jest szczególnie to, co na zewnątrz. Potrzebują uznania takich, jak oni, inaczej czują się bezwartościowi. Lubią wygłaszać opinie na różne tematy i oceniać, zwłaszcza ludzi wokół. Myślą, że kogokolwiek obchodzi to, co mają do powiedzenia. Chcą, by tak było, bo pragną czuć się ważni. Łakną uwagi. Chełpią się swoimi zasługami; to, co zrobili, musi być dostrzeżone, inaczej nie ma żadnego znaczenia.
Opiekowałam się kilka lat temu synem mojego kolegi. Brzdąc nie miał jeszcze pięciu lat. Za każdym razem chciał, bym na niego patrzyła, nieważne, czy rysował, przeglądał książeczkę, czy stawał na jednej nodze. Kiedy nie patrzyłam, wkurzał się i krzyczał: patrz na mnie, patrz na mnie! Ale kiedy mimo tego nie chciałam spojrzeć, siadał na podłodze i nie robił zupełnie nic.
Tak jest z pitekantropami. Mentalnie cały czas nie skończyli jeszcze pięciu lat. Kupują sobie drogie rzeczy, żeby ludzie na nich patrzyli. Żeby choć przez chwilę zaistnieć. Inaczej nie opłaca się nic robić.
Życie jest w końcu takie bez sensu i nie wiadomo, dlaczego istniejemy. Trochę szkoda tylko, że nawet się nad tym nie zastanowisz. Że nie spróbujesz poszukać sensu istnienia.
Drogi pitekantropie, nikogo nie obchodzisz.
Tak jak ani ja nikogo nie obchodzę, ani mój partner.
Będziemy żyć przy pomyślnych wiatrach jakieś 100 lat. Według współczesnych wyliczeń, Wszechświat żyje zaś 13,799 ± 0,021 mld lat. Czyli tyle, że nie umiem nawet przeczytać tej liczby. Ale to sporo więcej niż 100.
Możemy tylko obchodzić tych, dla których coś znaczymy. Nasze własne stado. Watahę, która nie będzie oceniać naszych ubrań, dopytywać, za co mamy kasę, żeby podróżować czy komentować, gdy nagle postanowimy rzucić etat i zostać freelancerami. Tych, którzy cieszą się, że jesteśmy zdrowi i pomagają nam w chorobie.
Po co przejmować się opiniami innych, obcych ludzi?
Kiedy myślę o moich wyobrażeniach na rolę, którą miałam pełnić w związku, wracając do marzeń sprzed 10 lat, myślę, że padłam ofiarą tych samych stereotypów co wszyscy, którym spodobało się 50 twarzy Greya.
A wiecie, skąd w ogóle pomysł na ten wpis?
Bo jedna z kobiet, które podeszły do mnie na targach (kilka lat temu) powiedziała mi, że podziwia mnie za wydanie książki. Bo ona też napisała, ale boi się wydać. Czego tu się bać?, zapytałam. Odpowiedź, nawet, jeśli była żartem, to przerażającym:
A niby jak ugotuję obiad mężowi, skoro będę na spotkaniu autorskim? Boję się, że poczuje się przeze mnie zaniedbany.
Dziękuję M., że przeczytał ten wpis, zanim został opublikowany. Zwrócił mi istotną uwagę na kilka kwestii i że w ogóle chciał czytać to, co napisałam.
I że czyta mnie każdego dnia, nawet gdy nic nie piszę.