Ta książka jest jak słońce. Nawet, jeśli nie każdy je dojrzy zza chmur, to i tak zostanie napromieniowany lekturą pełną mądrości, humoru i wzruszeń. Patosu jednak w autobiografii Wojciecha Eichelbergera nie znajdziecie. Jest bardzo przyziemna, choć nierzadko porusza temat mistycyzmu. I właśnie dlatego postanowiłam ją przeczytać.
Jakiś czas temu zaczęłam na Facebooku Fabryki dygresji publikować cykl #poniedziałekpisarza. W pojedynczym poście przedstawiam sylwetkę twórcy, który danego dnia wyświetlił mi się podczas przeglądu kalendarium na Wikipedii. Zazwyczaj jest tak, że trafiam na osoby nieżyjące, jak Leonardo Da Vinci czy Alice B. Toklas. Czasem bardzo znane, innym razem niesprawiedliwie zapomniane. Sporadycznie wspominam o własnych piszących znajomych czy autorach publikujących pod szyldem Fabryki Dygresji. Ale w maju wyświetliło mi się na Wikipedii nazwisko Wojciecha Eichelbergera, który swe urodziny będzie obchodził za kilka tygodni, 10 czerwca.
Przede wszystkim, jak podała Wikipedia, Wojciech Eichelberger jest psychologiem, psychoterapeutą. I pisarzem. To dopiero na trzecim miejscu, ale postanowiłam i tak dowiedzieć się na temat tej postaci więcej. Zaczęłam research i nagle… BANG! Buddysta zen. Coś tak czułam.
Wygląda na to, że blisko tego samego momentu, o czym totalnie nie miałam pojęcia, Wojciech Eichelberger składał na ręce swojego wydawcy tekst własnej autobiografii.
W ten sposób 10 czerwca 75. urodziny Wojciecha Eichelberga odbyły się również na Facebooku Fabryki Dygresji, a kiedy w ubiegłym tygodniu napisało do mnie Wydawnictwo Znak, czy nie chciałabym zapoznać się z lekturą Wariata na wolności, napisałam bez zastanowienia, że tak, i to bardzo. Chciałam wreszcie przeczytać coś, co wyszło spod pióra tego człowieka, dowiedzieć się, kim on jest i zobaczyć, czy mamy ze sobą coś wspólnego. Ale przede wszystkim liczyłam na to, że trafię na coś, co utwierdzi mnie w przekonaniu, że zaczęłam wreszcie iść w dobrą stronę, tak życiowo.
Przy tej okazji może sprostuję: jestem absolutnie pewna, że idę w dobrą stronę, i to w zasadzie od kiedy się urodziłam, z małymi zawirowaniami w okolicy mojej dwudziestki. Ale wiecie, każde potwierdzenie od Wszechświata, takie życzliwe skinięcie głową, nawet jeśli ja sama sobie tą głową kiwam, jest zawsze spoko.
Czy Wariat na wolności to dobra autobiografia?
Nie mam zielonego pojęcia, bo to chyba pierwsza autobiografia, którą w życiu przeczytałam, więc w tym temacie brakuje mi doświadczenia. Ale na pewno jest bardzo ciekawą publikacją. Oprócz rozdziałów napisanych przez Wojciecha Eichelbergera, znajdziemy tutaj również wywiady przeprowadzone z tym niepokornym buddystą i zbuntowanym terapeutą (tak głoszą reklamowe slogany na tyle okładki, ale jeśli Was odpychają banałem, to się nie bójcie, w tekście daleko do tej okładkowej marketingowej przesady) przez Wojciecha Szczawińskiego.
Tematy, które poruszają panowie, nie dotyczą tylko i wyłącznie pewnych momentów życia głównego bohatera Wariata na wolności. Ujawniają za to jego punkt widzenia na najróżniejsze tematy. Dorastanie i samodzielność, rodzicielstwo, życie w społeczeństwie konsumpcjonizmu, naszą PRL-owską przeszłość oraz to, w jaki sposób rzutuje na naszą doczesność, ruch hippisowski, marihuanę, alkohol czy system sądownictwa (bo i o karze śmierci kilka akapitów się w tej książce znalazło). I nawet o efekcie cieplarnianym, tak na zakończenie wszystkiego, dobrze się stało, że ten temat jakoś jest coraz częściej obecny w naszej świadomości…
Bardzo spodobała mi się też dokładność, z jaką autor przedstawił swoje dzieciństwo oraz członków rodziny. Poświęcił sporo miejsca dokładnemu zbadaniu swojego pochodzenia. Przedstawił swoich dalekich przodków, oraz tych niedalekich, których nie miał okazji poznać (jak chociażby swojego własnego ojca). To zdecydowanie pierwsza lekcja, którą powinniśmy przyjąć od Wariata na wolności. Jeśli poszukujemy odpowiedzi na pytanie kim jesteśmy?, to pierwsze, co należy zrobić, to zaczerpnięcie u źródeł. Badania własnego drzewa genealogicznego i przekopywanie się przez urywki wspomnień może być wspaniałą podróżą do poznania prawdziwego ja.
Jaki jest Wojciech Eichelberger?
Mimo że z Wariata na wolności dowiadujemy się o trzech żonach narratora i stosunkach, jakie łączyły go również innymi kobietami, o trudach dzieciństwa (powojenna Warszawa, pobyt w domach dziecka, głód, mama kochająca, ale i uzbrojona w kabel od żelazka), o ciężkiej pracy nad samym sobą albo w walce o byt rodziny, to dzięki lekturze nie sposób bliżej poznać autora.
Okej, albo ja po prostu tego nie umiem.
Chodzi mi o to, że choć autor bardzo dużo mówi o sobie, własnych doświadczeniach i ludziach, którzy razem z nim tworzą pełen miłości świat, to jestem świadoma, iż jest książka. Przekaz zawarty na niespełna trzystu pięćdziesięciu stronach, pisany ze świadomością, że przeczyta go bardzo wiele osób. Dlatego każdego, kto czuje, że przeczytał czyjąś autobiografię, podejrzał kilkadziesiąt zdjęć tej osoby na Instagramie czy zrobił sobie z nią selfie, więc dokładnie wie, jaka to jest osoba, zachęcam do skorygowania swojego stanowiska.
Swoją drogą często jesteśmy przekonani, że wiemy, z kim jemy obiad albo z kim dzielimy łóżko, a to też nieprawda, ale może o tym innym razem…
Mimo powyższego, postać mężczyzny, wyłaniający się z książki, choć z pewnością ocenzurowany, nie jest wyidealizowany. Autor zadbał, by nie zapominać o uszczerbkach na swoim honorze. O tym, że kilka razy wymierzył klapsa za złe zachowanie, z tym że szybko się reflektuje, iż wie, jak bardzo złe to było zachowanie. Jak wielkim momentem było dla niego postawienie się w wieku około dwunastu lat własnej matce. I jak wielki smutek (chociaż z drugiej strony może i szczęście) wiązało się z tym, że nie miał okazji nigdy porozmawiać z własnym ojcem…
Ta autobiografia wydaje mi się bardzo dobrze skonstruowana pod tym względem, że autora trudno jakkolwiek ocenić. Jest po prostu bardzo ludzki, taki jak i czytelnik. I w ten sposób Wojciech Eichelberger zdaje się mówić, by nie oceniać, bo nie ma to żadnego sensu… Zresztą, moje spostrzeżenie potwierdza się w poniższym fragmencie książki.
Często przytaczam w tym kontekście czeską anegdotę o człowieku, który przez całe życie oszukiwał, kradł i kiepsko się prowadził, czyli żył – jak by to większość z nas oceniła – po łajdacku. Gdy niespodziewanie wcześnie wyzionął ducha, natychmiast stanął przed sądem ostatecznym. Ku jego przerażeniu okazało się, że sędziami są zmarli wcześniej, ale nadal zagniewani sąsiedzi i inni oszukiwani przez niego ludzie. „A gdzie jest Pan Bóg, który mam nie sądzić? – zapytał zrozpaczony. „Pan Bóg będzie wezwany tylko w charakterze świadka” – padła odpowiedź. W przerwie rozprawy oskarżony o wiele groźnych przestępstw rzezimieszek spotyka na korytarzu Pana Boga. „Boże, dlaczego to nie Ty mnie sądzisz” – pyta. A Bóg na to: „Ja nie mogę cię sądzić”. „Ale dlaczego?” – pyta rzezimieszek. „Bo ja wszystko o tobie wiem” – odpowiada Bóg. „Dlatego sądzić cię mogą tylko ludzie, bo oni nie wiedzą wszystkiego”.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Co z tym mistycyzmem?
Przytoczę Wam bardzo fajny fragment, dla którego naprawdę warto przeczytać Wariata na wolności.
[…] nie ma przecież nic złego w wyrażaniu wdzięcznej pamięci i miłości do zmarłych bliskich nam ludzi i innych istot. Ofiarowywanie im kwiatów, palenie świec i kadzideł na ich grobach czy przed ich wizerunkami pomaga zachować tych, którzy odeszli, w sercu. Pomaga też z czasem uświadomić sobie, że gdy ktoś umiera, to ja umieram, gdy ktoś się rodzi, to ja się rodzę, gdy pozdrawiam kogoś, siebie pozdrawiam, a gdy kłaniam się przed wizerunkiem Buddy, to kłaniam się przed sobą. Lecz także: gdy kogoś obrażam, to siebie obrażam, gdy kogoś okradam, to siebie okradam, a gdy kogoś zabijam, to siebie zabijam. […] W każdym razie ani Boga, ani Nauczyciela nie wolno obrażać zamykaniem go w jakiejkolwiek świątyni. Choć często w takim właśnie miejscu doświadczamy Jego lub Jej po raz pierwszy.
Czyli jeśli ktoś ogólnie jest ślepo oddany symbolom, a nie samej wierze, bo np. obraża go cytat z Biblii wypisany na tabliczce trzymanej przez osobę homoseksualną, to śmiało zapodajcie mu autobiografię Wojciecha Eichelbergera, bo może otworzą mu się oczy. (Albo nie, ale wtedy bierzecie nogi za pas i po problemie).
W książce autor opisuje także kilka ważnych dla siebie momentów, w których bardzo poczuł Obecność. Pisze o swoich duchowych nauczycielach oraz o tym, dlaczego sam takim się nie stał. Znalazłam więc to, czego szukałam w tej książce. Przez moment w trakcie lektury poczułam też coś więcej, więc myślę że autor, choć z pewnością pisał pewne fragmenty pośpiesznie (bo nawet cierpliwość wydawcy ma swoje granice), zdołał przekazać czytelnikom mnóstwo pozytywnych wibracji.
Dla tych, co sami piszą, też się nada!
A nawet bardzo.
Często zgłaszają się do mnie autorzy (raczej nieznani, przed debiutem), którzy spisują swoje wspomnienia i chcą je właśnie w takiej formie wydać. I wtedy mówię: nie, nie, nie tędy droga. Proszę ten materiał przerobić na książkę fabularną, albo w ogóle się zastanowić, w jakim celu chce Pan opublikować swoje zapiski. O tym wpis niebawem, natomiast dzięki lekturze Wariata na wolności dowiecie się, jak we właściwy sposób stworzyć autobiografię. Spojrzeć na życie z dystansem, zachować istotną dozę obiektywizmu w stosunku do opisywanych bliskich, o czym lepiej nie pisać, by nie zanudzić czytelnika.
Reasumując: autobiografia Wojciecha Eichelbergera smakuje doskonale, więc się nią częstujcie do woli!
Premiera: 12 sierpnia 2019!
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu
Czy znacie postać Wojciecha Eichelbergera i możecie polecić mi kolejne książki jego autorstwa?Jeśli macie coś o buddyzmie albo duchowości, to też śmiało podrzućcie tytuł w komentarzu. Czy taka tematyka w ogóle Was interesuje? Dajcie znać.
Uściski!
Wasza
Funkcja trackback/Funkcja pingback