Czuję w kościach, że po lekturze tego wpisu paru czytelników może się na mnie obrazić. Ale wiecie co? Miejmy to za sobą. Chodzi o to, że bardzo wiele osób uważa napisanie i wydanie książki za sposób na uzdrowienie z traumy. A szczerze powiedziawszy, znam skuteczniejsze sposoby.
Bardzo Was proszę, żebyście przeczytali ten wpis do końca i nie pisali kąśliwych komentarzy zanim dotrzecie do ostatniego zdania. Niech to będzie nasza zasada: nie czytaliśmy całego wpisu, nie komentujemy.
Nie mamy ochoty czytać, ale palce nas świerzbią, żeby coś już napisać? Proponuję otworzyć edytor tekstu i przelać frustrację na bajtowy papier. A potem skasować plik. Bo pisanie pod wpływem frustracji to nie to samo, co wena. Są to dwie zasadniczo różne od siebie sprawy i radzę ich nie mylić, chyba że chcecie wyhodować sobie prawdziwe imperium wrzodów żołądka.
No właśnie. Wrzody żołądka. Nowotwory. Inne choroby przewlekłe, urazy… Kręgosłupa, mózgu. Strata. Kończyn, rodziny, trzeźwości, domu, inwestycji, miłości, nadziei lub wiary. Paskudne dzieciństwo z toksycznymi rodzicami albo w nieciekawym otoczeniu. Wieloletni romans bez happy endu albo życie w sekcie. Mogłabym wymieniać i wymieniać, bo sposobów, na jakie ludzie krzywdzą innych ludzi, jest chyba nieskończoność. Istnieją też wydarzenia, na które (jak większości pewnie się wydaje) nie mamy żadnego wpływu. Na przykład wypadki. Głupi skok na główkę do wody, a potem dożywocie na wózku inwalidzkim. O inne tragedie czasami w życiu się prosimy sami, acz na szczęście istnieje terapia 12 kroków czy ośrodki MONARU…
Robi się ciężko i gęsto, co? Zapraszam po ciąg dalszy, będzie jeszcze mroczniej, ale jeśli już uciekasz, to kliknij jeszcze łapkę dla Fabryki Dygresji. Polub mnie za to, że nie boję się trudnych tematów i wróć, kiedy będzie lżej.
Niektórzy zdrowieją w ciszy, samotności i pokorze. Cierpią w otoczeniu najbliższych. Przepracowują swoje traumy na terapii. Czytają literaturę psychologiczną. Jadą do Mongolii, by spotkać się z szamanem i skontaktować z nieżyjącą babcią. Albo wyruszają do Indii, by guru pokazał im ścieżkę, po której powinni kroczyć. Każdy ma jakiś sposób. Być może niektóre są lepsze, a inne gorsze. Nieważne. Nie mamy prawa, by mówić komuś, jak ma sobie radzić w życiu z cierpieniem, którego doznał. I to bez znaczenia, czy my byliśmy w podobnej lub identycznej sytuacji! Wszystko, co możemy zrobić, to wesprzeć, opowiedzieć swoją historię z ukazaniem konsekwencji oraz być cierpliwym.
Dlatego, zrozummy się dobrze, ja nie będę nikogo w tym wpisie oceniać. Pokazuję dwie drogi związane z literaturą, które mogą pomóc ludziom uporządkować pewne sprawy. Zapanować nad lękami. Uświadomić sobie, co tak naprawdę ich konkretnie dręczy. I jedna z tych dróg, wydaje mi się, jest całkiem okej. A druga… Cóż, to zależy od naszych intencji.
Czy napisanie książki może uzdrowić traumy?
Jest taka możliwość. Pisanie pamiętnika lub spisywanie swoich doświadczeń w formie literatury wspomnieniowej jest zalecane przez wielu znanych i szanowanych psychoterapeutów. Dzięki nim możemy dokładnie zdefiniować nasze uczucia. Dowiedzieć się, o co w ogóle nam w życiu chodzi. Jakie marzenia chcemy zrealizować. Oraz dostrzec wzorce i szkodliwe schematy, w jakich utknęliśmy.
W Spadku Vigdis Hjorth (Wydawnictwo Literackie) mamy taką scenę, kiedy główna bohaterka zaczyna pisać sztukę teatralną. Jest w pisarskim transie, ale przerywa jej dzwonek do drzwi. Albo telefon, już nie pamiętam. Kiedy kobieta wraca do komputera i zaczyna czytać, co napisała do tej pory, doznaje szoku. Uświadamia sobie, że słowa w edytorze tekstowym to nie są jakieś jej fantazje ubrane w fikcję literacką. To wspomnienia. Coś złego, co naprawdę się wydarzyło, ale autorka musiała to wyprzeć ze świadomości, by normalnie funkcjonować. Prawda działa piorunująco i dosłownie poraża bohaterkę, która zaczyna zwijać się z bólu. Cierpienie bowiem daje o sobie przypomnieć również w ciele…
Samo opisanie czegoś i dobrnięcie do końca również może mieć uzdrawiając wymiar. Stawiamy kropkę na zakończenie opisanej historii. I jednocześnie stawiamy kropkę w pewnym wątku naszego życia. Kropka nabiera tutaj znaczenia symbolicznego i przenika dwa wymiary: literacki oraz rzeczywisty. Po części tak właśnie było z moją książką, z Piromanami. Kiedy skończyłam pisanie, wreszcie coś w moim życiu naprawdę doprowadziłam do końca, poczułam się uleczona. Wzrosła moja pewność siebie. Sprostałam temu trudnemu wyzwaniu i wyszłam z niego zwycięsko. To było bez wątpienia istotne.
Czy wydanie książki może uzdrowić traumy?
Ale ja wcale nie chciałam tej książki wydawać. Tak się po prostu stało, że zawiał wiatr i popchnął tekst w kierunku wydania. Nie będę się teraz nad tym rozwodzić. Grunt, że w pewnym momencie książkę przeczytał Tomek ze Spisekpisarzy.pl i napisał mi, o co w niej naprawdę chodzi. O pewien nadrzędny wątek, z istnienia którego absolutnie wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Byłam jednak na przyjęcie tej prawdy gotowa. Na początku nieco się buntowałam, ostatecznie jednak dotarło do mnie, że człowiek ten ma rację. Normalnie jak psychoterapia, nie?
Otóż nie. Wydanie książki to nie jest psychoterapia. Wybijcie sobie z głowy takie bzdury.
Skończenie Piromanów uważam za bardzo miłe osiągnięcie. Tak samo jak ich wydanie, lecz nie postrzegam tego wydarzenia jako życiowy sukces. Jest to jakiś tam początek literackiej kariery, całkiem niezły, ale i bez niego bym sobie poradziła. Książka trafiła pod kilkaset strzech i cieszy mnie, że wciąż jest aktualna. Ale najcenniejsze były słowa tej jednej osoby, właśnie Tomka. Tylko on zobaczył, co kryje się pod skorupą fabuły i równie dobrze mógł to zrobić, gdyby książka nie była wydana, bo po prostu mogłam mu wysłać plik w Wordzie. Na to samo by wyszło. Poszłabym na terapię, może ten sam wniosek dostałabym po dwóch tygodniach od specjalisty, nie wiem.
Ludzie często wymyślają sobie jakieś cele do osiągnięcia i myślą, że jeśli z tym jednym się uda, to całe ich życie nagle wróci na dobre tory.
W moim przypadku nie chodziło akurat o wydanie książki, tylko o chłopaka. Myślałam sobie, że jak mi się ułoży związek, to wszystko już potem jakoś się ułoży. Bo w końcu miłość jest najważniejsza. Heh.
Tylko trzeba jeszcze umieć miłość odróżnić od zwykłego pociągu seksualnego.
No i właśnie, to pragnienie wydania książki też trzeba potrafić zdefiniować. Czy robimy to bo historia, którą napisaliśmy, jest świetnie napisana? Niesie naukę, rozrywkę, albo jakąkolwiek inną oryginalną wartość? Czy jest jedyna w swoim rodzaju i czy zechce ją przeczytać więcej niż dziesięciu naszych najbliższych znajomych?
A może kieruje nami zupełnie coś innego? Ból tak duży, że musimy go z siebie wyrzucić? By świat wreszcie dostrzegł, że hej, jesteśmy tu, i baaaardzo cierpimy? Bo pragniemy, by inne osoby przeczytały to, z czym się zmagamy i liczymy na to, że uścisną nam dłoń lub powiedzą, jak bardzo byliśmy dzielni?
Ta druga motywacja moim zdaniem nie jest wystarczająca, by wydawać książkę, zwłaszcza, jeśli jest ona napisana w formie pamiętnika. Świadczy tylko o tym, że autor dalej nie przepracował swoich urazów. Żadna ze mnie psycholożka (chociaż, w zasadzie, może jednak jakaś), więc mogę tkwić w błędzie, ale od 2014 roku spływają do mnie propozycje wydawnicze najróżniejszych treści. I jeśli słyszę z ust twórcy tekst w stylu: żaden ze mnie pisarz, ale ta książka musi trafić do rąk czytelników, to włącza mi się nad głową żarówka. Z rodzaju tych alarmujących, świecących na czerwono.
Kiedyś próbowałam jeszcze tłumaczyć, dlaczego taka książka raczej się nie sprzeda. Mówiłam, że nazwisko autora, który nie zamierza dalej pisać ani nawet się promować, nie będzie znane czytelnikom, więc trudno będzie znaleźć jakichś odbiorców. Historia, szczerze powiedziawszy, napisana średnio. I nad tym można pracować, bo styl zawsze można poprawić, a kilku trików się nauczyć, ale ten specyficzny rodzaj autorów nie chce się uczyć, chce publikować. Pieniędzy nie zamierzają włożyć w rozwój umiejętności czy terapię, tylko właśnie w wydanie książki, w jak największym nakładzie, więc moje tłumaczenia były trochę jak rzucanie grochem o ścianę. I to nie jakąś zwykłą ścianę, tylko we flankę Rupal, czyli jedną z najwyższych i najbardziej hardcorowych ścian do zdobycia w Himalajach.
Oczywiście mówią, że to nie o nich chodzi. Że chcą uczynić świat lepszym.
No fajnie, tylko że takie teksty pełne są błędów logicznych, często szkodliwych stereotypów i w istocie nikomu nie mogą pomóc. Bo są zapisem naprawdę ciężkich perypetii, traum i zmagań, które wcale nie zakończyły się dobrze, a autor sam się z nimi nie uporał. I jest to strasznie przykre. Tym bardziej, że takich intymnych historii, które powinny być przepracowane z terapeutą, dostaję tyle samo, ile innych tekstów, tych fabularnych.
Myślę, że kiedy jest się w pewnym wieku, dobrze spisać swoje wspomnienia i wydać w kilku egzemplarzach, żeby rodzina miała co wspominać. Przepraszam za brutalność, ale wszyscy umrzemy, tak?
Kiedy jednak jesteśmy między dwudziestką a sześćdziesiątką, a jedynym naszym osiągnięciem jest pokonanie raka czy wyjście z alkoholizmu, trudno napisać wiekopomny memuar. Chyba że jesteśmy celebrytami. Wtedy możemy sobie spisać choćby historię własnych pierdnięć, a i tak znajdzie się wydawnictwo, które będzie chciało to wydać.
Dlaczego pokonanie raka czy wyjście z alkoholizmu to nie jest genialny materiał na książkę?
Ponieważ:
Liczba zachorowań na nowotwory złośliwe w Polsce w ciągu ostatnich trzech dekad wrosła ponad dwukrotnie, osiągając w 2010 roku ponad 140,5 tys. zachorowań, z czego około 70 tys. u mężczyzn i 70,5 tys. u kobiet.
Każde z tych 140 tysięcy mogłoby napisać bardzo podobną książkę na ten temat. I w istocie, ci ludzie to robią. Kiedy wpisuję jak pokonać raka na empik.com, wyskakuje mi 96 tytułów. I nie wszystkie są stricte o nowotworach, ale większość owszem. Ktoś sobie może pomyśli: no to świetnie, 140 tysięcy chorych razem ze mną, to 140 tysięcy czytelników! Ale nie tędy droga. Znaczy się, jeśli ktoś bardzo chce, to nie ma problemu, na pewno wszystkie wydawnictwa usługowe będą prześcigały się w wyciąganiu ręki po pieniądze takiego autora. O, przepraszam, po jego tekst…! Przecież tekst jest najważniejszy… (Mam nadzieję, że ten sarkazm jest wyczuwalny)?
Którędy więc droga? Czy napisane i wydanie książki może uzdrowić traumy?
Pisanie na bieżąco pamiętnika, tak jak i napisanie książki, ma na pewno bardzo korzystny wpływ i absolutnie warto to robić. Może być dużą pomocą w leczeniu traum, ale obawiam się, że sami nie zawsze potrafimy uporać się z własnymi demonami. A kwestię wydania pozostawiam do prywatnej oceny. Sami dobrze wiecie, że jeśli czegoś naprawdę bardzo, bardzo pragniemy, potrafimy być niepowstrzymani.
Czy to dobrze, czy źle?
Dajcie znać w komentarzach.
Wasza
Ciężko powiedzieć, co kieruje osobami, które chcą napisać własną książkę. Ciekawe spostrzeżenia. 🙂
Ja moze z punktu widzenia czytelnika. Takie książki gdzieś tam sa potrzebne bo podnosza na duchu, ale poprostu pokazuja, ze nie tylko nam ciezko. Cala trudnosc w tym, jak oddzielić ziarno od plew
Po tytule zastanawiałam się, co będzie dalej, ale spodobał mi się Twój artykuł. Zgadzam się, że pamiętnik mógłby stać się formą terapii w przeciwieństwie do książki (przypomina mi to historię Drogi Evanie Hansenie). Jednak czasami może przydać się lektura, w której autor opisuje swoje doświadczenia. Pod warunkiem, że zrobi to dobrze i nie będzie to fala żalów i steoreotypów.
Dokładnie! Dzięki za dobre podsumowanie. Fala żalów i stereotypów – z nią zdecydowanie nie chciałabym popłynąć, czytając czyjąś książkę. 😀
Pisanie jest formą terapii. Może to być w formie pamiętnika 'do szuflady’, albo w formie książki właśnie, o ile jest ona dobrze napisana.
Bardzo ciekawy tekst, głównie dlatego, że ja i traumy mam i chęć wydania książki. I są te podstawowe traumy z dzieciństwa, bo tatusia nie było, a babcia niemiła itp, ale nie umiałabym przelać tego na papier – nie dlatego, że zbyt intyme, a raczej… bo po co? Niee, moja trauma – ta największa, to że pisarką chcę być od jakiś 20 lat, a nie mogę nic wydać. Nie dlatego, że próbuję i jestem odrzucona, a dlatego że kończę coś pisać i poprawiam to poprawiam, poprawiam… Jakby moja książka nigdy nie miała być wystarczająco dobra. Więc odwlekam to od lat. Raczej nie na zdrowie. I chyba tak jak u Ciebie – gdybym wydała książkę to byłabym uleczona. Albo i nie – książka okazałaby się mega tragiczna i już nigdy nie zasiadłabym do pisania… i tutaj co? Pisać książkę czy iść na terapię? XD
Odrzucenie ze strony różnych wydawnictw to faktycznie jest duża trauma i uwierz mi, wiem coś o tym. 😉 Przerabiam to co chwila. 😀
Przestań tyle poprawiać. Daj komuś do redakcji, niech ktoś inny oprowadzi już tekst do ładu, jeśli ślęczałaś nad nim kilka miesięcy. Twórz nowe rzeczy, a te zredagowane ślij do wydawnictwa. Nikt się nie odezwie? Normalka, weź sprawę w swoje ręce. Debiut jako selfpublishing to spoko rozwiązanie, a na następne tytuły w wydawnictwach patrzą już życzliwiej. Możesz też wysłać na konkursy literackie, to jeszcze lepszy sposób na debiut, bo nie trzeba inwestować kasy. 🙂
Jeśli stoisz przed dylematem pisać książkę czy iść na terapię, odpowiem, że obie te rzeczy są super i nie trzeba między nimi wybierać. 😀
Historia literatury dowodzi, że można pisać o wszystkim. Z rozmaitości formuł i tematów wynika podział czytelników na odrębne grupy. To oczywiście nie znaczy, że pisać i publikować może każdy (chociaż…. Może. To kwestia kasy i samozaparcia), ale że nie da się ustalić o czym można, o czym nie. Ważne jak, a i to… niewybredny czytelnik nie zauważa wielu rzeczy. Dowód? Literatura tzw. kobieca. Historia-kalka, tekst-kaleka, a wzięcie jest! To smutne, że zalewa nas fala książki jednego dnia (romansidła, ale i kryminały).
Nie zapominajmy jednak, że tak naprawdę to, co znajdujemy na kartach większości książek, to historie, które przytrafiły się komuś naprawdę, autor zaś przekuł je w zachwycającą i pouczającą opowieść. Jeśli jest naprawdę dobra, nikt (o ile nie jest lekturą szkolną) nie zastanawia się w której osobie została napisana i czy jej celem było leczenie traumy.
Podsumowując: wybacz, ale Twój wpis niczemu nie służy. Grafoman go i tak zlekceważy, a możesz podciąć skrzydła komuś, kto umie opowiedzieć swoją traumatyczną historię tak, że będziesz ją czytać z wypiekami na twarzy, nie zapłaczesz, ale zamyślisz się i – co gorsza – nawet nie zauważysz, że napisał ją w pierwszej osobie.
Pozdrawiam serdecznie
Dzięki za wypowiedź.
No nie zgadzam się do końca. Jeśli ktoś pisze dobrze i jest przekonany o swoim talencie oraz umiejętnościach pisarskich (bo te dwie rzeczy to nie to samo), nie da sobie podciąć skrzydeł byle tekścikowi na blogu, który i tak go nie dotyczy. 🙂
„Nie zapominajmy jednak, że tak naprawdę to, co znajdujemy na kartach większości książek, to historie, które przytrafiły się komuś naprawdę, autor zaś przekuł je w zachwycającą i pouczającą opowieść.” Przepraszam, ale… Co? To jest takie bez sensu… No nieźle… Steven King i Lovecraft musieli mieć ciekawe życie… A co do romasideł to każdy czyta, co chce. Ja tam wolę fantastykę.
Widzę, że nie każdy komentarz zasługuje na publikację… Dlaczego? Bo obala Twoje teorie, Emilio? Są tematy, których nie powinnaś jeszcze dotykać.
Pozdrawiam
Nie, bo po prostu nie siedzę w Internecie 24 godziny na dobę. 😀
Dzięki za obie odpowiedzi.
Tym samym zostało powiedziane to, co powinno być powiedziane 🙂
Brawo!
Świetny tekst. Chyba trafiłam w odpowiednie miejsce.Pozdrawiam