Social media pełne są sukcesów, hasztagów #magic_moments i chwil beztroskiego szczęścia. Rzeczywistość jednak wygląda inaczej. Dlatego z okazji moich zbliżających się urodzin, chciałabym Cię obdarować prawdą.
Choć na drugie imię mam Teofila, bywa, że odpowiedniejszym byłaby… Porażka.
Postanowiłam, że moim słowem-kluczem na ten rok będzie POKORA. W większości mediów społecznościowych, np. na moim Instagramie czy Facebooku (proszę, zaobserwujcie, polubcie, bo każda łapka w górę czy serduszko jako dowód wsparcia to dla mnie najlepszy prezent), możecie poczytać o moich radościach. O satysfakcji, o udanych projektach, równowadze czy miłych momentach. Ale nie jest to cała prawda.
W moim życiu jest również sporo cienia, bólu i tęsknoty. Dlaczego o tym nie piszę codziennie?
Bo nie lubię.
Czasem wkurza mnie, że uzewnętrzniając się w mediach społecznościowych natychmiast spada na mnie grad wiadomości. Pełne są współczucia, wsparcia, empatii. Ludzie piszą z chęcią: trzymaj się, będzie dobrze, jesteś silna. To bardzo miłe, czasem jednak wcale nie potrzebuję takiego tsunami wiadomości, bo jest mi ciężko funkcjonować, a odpisanie na te wszystkie wieści generuje dodatkowy czasowy kłopot. A przecież odpisać trzeba, bo ignorowanie czyjejś troski może zostać odebrane jako niegrzeczne, prawda…?
Innym razem dostaję wiadomości: ja też tak miałam. Zatem kiedy dzielę się czymś dla mnie nieprzyjemnym, pewne grono osób traktuje to jako zaproszenie do podzielenia się własną historią, nierzadko dużo bardziej bolesną od moich. Chcą wyrzucić z siebie cierpienie i nie zdają sobie sprawy, że przenoszą je na mnie, więc zamiast wesprzeć, dodatkowo obciążają.
Teraz pewnie też część czytelników może pomyśleć: ta Emilia to ma chyba problem, po co się pcha w te media społecznościowe, skoro nie lubi ludzi?
Nie najgorsze pytanie. Teza nie do końca właściwa, bo ja ludzi akurat uwielbiam, tylko po prostu przeraża mnie ta dziwaczna dysproporcja. I to właśnie w tym zaburzeniu równowagi widzę sedno problemu.
Dlaczego negatywne wiadomości generują tak wielki odzew, a pozytywne wydarzenia to coś, co (na podstawie moich obserwacji z interakcjami) średnio ludzi jara? Czemu tak mało osób napisze: Dobrze, laska, tak trzymaj? Albo: Gratulacje, mam tak samo, super, że jesteśmy w klubie szczęśliwców, prawda? Jupijajej!
Częściowo już wiem, dlaczego tak jest. To pytanie skierowane jest do Ciebie. Odpowiedzi nie szukaj jednak w materiałach zamieszczonych w sieci. Spróbuj wejrzeć w głąb siebie. Przedyskutuj to wieczorem z rodziną lub przyjaciółmi. I daj znać, co ustaliliście w komentarzu pod tym wpisem. Bo może uda nam się dodatkowo zgłębić temat, a dzięki temu coś zmienić?
Mimo powyższego chciałam się z okazji moich nadchodzących urodzin (kończących trzecią dekadę mojego życia) podzielić fragmentami mojej codzienności. I pokazać nieco sposób, w jaki podchodzę do trudnych doświadczeń. Bo zauważyłam, że na początku tej dekady problemy urastały we mnie do rozmiarów traumy, wbijały mnie głęboko w beton i uniemożliwiały wydostanie się na powierzchnię. A teraz? Czytajcie dalej.
29 porażek na 29. urodziny
1. Pęknięty jeż i pierwsze ucieczki.
W gimnazjum uważałam, że świetnym pomysłem na poderwanie chłopaka moich marzeń będzie napisanie do niego na GG. Wysłałam więc wiadomość o treści: Słyszałam, że golisz nogi. Odpisał: Słyszałem, że masz pękniętego jeża. Przez następne dwa tygodnie bałam się pójść do szkoły w obawie, że go spotkam, więc większość przerw spędzałam w toalecie. Niestety dorwał mnie w szatni.
Nie wiem, dlaczego chciał ze mną rozmawiać, bo byłam tak sparaliżowana wstydem, strachem oraz zażenowaniem, że moje ciało zupełnie przestało mnie słuchać.
Wyrżnęłam głową w metalowy wieszak na kurtki i znowu uciekłam. Ale nie tylko z komunikacją miałam problemy.
2. Jak zghostowałam fajnego kolesia.
Moja asertywność w dwóch pierwszych dekadach życia była tak niska, iż zapomniałam powiedzieć mojemu pierwszemu chłopakowi, że z nim zrywam. (Powodem tej decyzji było to, że wyznał mi, jak bardzo zaangażowany jest w tę relację, a ja zupełnie nie byłam na to gotowa). Ale to jeszcze nie było najgorsze. Kilka lat później na skutek niefortunnego splotu zdarzeń (bo na świecie przecież nie ma przypadków) znów go spotkałam. I przeżyłam absolutne katharsis, bo okazało się, że czas naprawdę leczy rany, a ludzie są wspaniałomyślni i umieją nie tylko wybaczać, a i całkowicie odpuszczać.
3. Chciałam rozpalić ogień, ale nie było komu dmuchać.
Inny chłopak rzucił mnie dwa razy pod rząd. Żeby wyrównać rachunek energetyczny, próbowałam mu spłukać poduszkę w klozecie, ale nie chciała się zmieścić. Postanowiłam więc rozpalić ognisko z jego kurtki, ale była wykonana z poliestru i zamiast ładnie płonąć, po prostu szybko się stopiła. Była to piękna metafora naszej relacji. Iskier nie było ani w trakcie, ani po. Mimo wszystko uważam, że było to ciekawe doświadczenie, na pewno przydało też mi się pod względem literackim. Chłopak zaś był bardzo fajny, tylko nasze oczekiwania totalnie się rozminęły. Do kwadratu.
4. Nie wszystkich moich chłopaków wypada nazywać moimi chłopakami.
5. A teraz znowu jestem singielką.
Koniec mojego najdłuższego związku, trwającego prawie cztery lata, nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Nie sądziłam, że to będzie aż tak bolało, że będę płakać co wieczór przez kilka tygodni, że będę się czuła, jakby moje flaki zostały wywalone na autostradę, po której nieustannie pędzą rozjuszone TIR-y. Na szczęście wiedziałam już, że mam z kim pogadać. Co to znaczy prawdziwy przyjaciel. Poprosiłam o wsparcie, otrzymałam je, nie czułam żalu, że jestem niezrozumiana, bo wystosowałam głośny komunikat S.O.S. i dostałam wszystko, czego potrzebowałam. Zrozumiałam, że zakończył się bardzo ważny, piękny etap w moim życiu, ale nic nie straciłam, wręcz przeciwnie. Sporo zyskałam.
Zamiast chęci sięgnięcia po podpałkę i butelkę benzyny, czuję wdzięczność i spokój.
Tylko że muszę się nawadniać, żeby uzupełnić poziom wody w organizmie, bo obawiam się, że kilkutygodniowy szloch zmienił moje ciało w Saharę.
W ogóle woda to gruby temat.
6. Nigdy nie nauczyłam się pływać i sądzę, że to już się nie stanie.
Prędzej nauczę się latać, w końcu według ajurwedy moja dosza to żywioły przestrzeni i powietrza!
Pić muszę jednak dużo, bo…
7. Jedni pracują, by wyposażyć się w drogie samochody i wakacje all inclusive, ja wyposażyłam się w kamicę nerkową.
To oznacza także znaczne ograniczenie spożywania ukochanej kawy i szpinaku, którego jestem wielką fanką. Wygląda na to, że dużo czynności, które uwielbiałam robić (np. jeść) służyła tylko mojej pozornej przyjemności, bo w istocie rujnowała zdrowie.
Tak, przez lata byłam specjalistką od autodestrukcji, próbowałam nawet wysadzić w powietrze własne płuca.
8. Nałogowo paliłam papierosy od liceum po styczeń 2019 roku.
Ostatniego papierosa spaliłam w Poznaniu, po przyjeździe z lotniska, właśnie wracałam z Malagi. Uważałam, że artysta musi się truć, bo przecież to główna cecha wrażliwców. Ukoić ból istnienia można przecież tylko trucizną, prawda? W dodatku z papierosem wygląda się sexy.
Pamiętam te nieszczęsne Walentynki, kiedy miałam szesnaście albo siedemnaście lat i mama z tej okazji chciała mi włożyć po kryjomu 50 zł do portfela. Wcześniej krzyczała na mnie, kiedy przyłapała mnie z papierosem, co uważałam za skrajnie niesprawiedliwe, przecież była nałogową palaczką od kiedy tylko sięgam pamięcią. Dla świętego spokoju obiecywałam, że już nie będę i wymyślałam coraz bardziej kreatywne skrytki na papierosy.
9. Oszukiwałam i siebie, i innych.
Wreszcie postanowiłam ukryć waniliowe slimy (bo ja byłam fancy palaczką, papierosową damą, mój pierwszy papieros – MOCNY – był po prostu błędem debiutantki) w portfelu, bo pod latarnią najciemniej, tam nikt nie zajrzy (chyba że złodziej, no i też się rozczaruje). Kiedy mama odkryła niefortunne znalezisko, nie krzyczała. To ja wrzeszczałam, bo po co rusza moje rzeczy? Tym razem ona chciała być naprawdę dobra, a ja ufundowałam jej piekło. Po raz pierwszy na jej twarzy ujrzałam bezradność i ponurą rezygnację. Zamiast krzyczeć, wyszła z domu i nie wracała do późna. Zawsze czułam się w naszej relacji ofiarą, ale tym razem dotarło do mnie, że potrafię być też tak samo jak ona bezlitosnym katem. A więc i ja byłam tą złą.
10. Przez większość życia czułam się niezrozumiana.
Rozgoryczona tym, że feralnym zrządzeniem losu muszę borykać się z taką rodziną, a nie inną. Że moi rodzice są tacy i tacy, ale nie tacy, jakich bym chciała. A jakich bym chciała? Nie miałam zielonego pojęcia. W grudniu 2018 roku podczas wigilijnej kolacji spłynęła na mnie kapka oświecenia. Ociupinka. Zamiast marnować energię na to, czego nie mogę zmienić, powinnam zainwestować w to, na co mam wpływ. A mam wpływ na siebie. Resztę po prostu zaakceptuję.
Kiedy zaczęłam się rozwijać i zaakceptowałam to, czego nie mogę zmienić, usłyszałam pewnego razu, jak rodzice bezczelnie mnie obgadują. Usłyszałam pod swoim adresem stek bzdur. Że dojrzałam, zmądrzałam, stałam się zaradną i fajną córką. Co za brednie! Nie mogłam uwierzyć, że to o mnie, może mam jeszcze jakąś siostrę, którą na co dzień rodzice trzymają w piwnicy? Niestety w naszym domu nie ma piwnicy, jest za to piętro, na którym mieszkam ja.
11. Po zakończeniu długoletniego związku zamieszkałam znów z rodzicami.
Porażka, co? Ale kurczę, jak mi z nimi dobrze, jak się cieszę, że mogę z nimi przebywać! (Emilia, wydrukuj to sobie, będziesz wracać do tego zdania za każdym razem, gdy pomyślisz o tym, czy nie lepiej będzie rozbić namiot na podwórku).
12. Większość życia marnuję na pisanie.
13. Z tego powodu widzę więcej, i to czasem naprawdę boli.
Sporo ludzi nie potrafi dostrzec, jak szybko historia zatacza kręgi. Oddziałujące na nas schematy wpychają nas w pułapki przypominające siłownię dla chomików. Kółko, które cały czas się kręci, ale póki zużywamy mnóstwo energii, by się poruszać, nie widzimy, iż w istocie tkwimy w miejscu, bo ani w lewo, ani w prawo… Cały czas jesteśmy w tym jednym maleńkim terrarium i szczamy w te same trociny.
Kiedy piszę dziennik i czytam moje notatki, potrafię wyłapać powtarzające się słowa, natrętne myśli, powracające emocje związane z konkretnymi ludźmi. Widzę, że myśli i uczucia nie są rodzajem tortur, a mapą. Jeśli dobrze ją odczytam, podróż, jaką jest życie, stanie się niesamowicie ekscytującą przygodą.
I to wcale nie jest fajne. Musiałam pożegnać się z kilkoma przyjaciółmi, z którymi wspaniale spędzało nam się czas, pijąc browary, paląc papierosy, użalając się nad sobą i zastanawiając, czemu my jesteśmy tacy wspaniali, a świat taki do bani.
A to było takie wygodne, ech.
Ergo?
14. Zawartość toksyn w moim życiu emocjonalnym ciągle spada.
I o czym ja mam teraz pisać książki? Przecież wiadomo, że to dramaty sprzedają się najlepiej. Pokręcone, niezdrowe relacje, rozległe opisy prób samobójczych, Werteriańskie rozkminy oraz teksty natchnione przez psychotropy. Skoro to wszystko już za mną, to przede mną tylko nuda, co nie?
15. Nie zapominajmy, że nikt nie chciał wydać mojej książki.
Nawet zbiórka crowdfundingowa na Piromanów się nie powiodła, ale cóż, mój debiut literacki i tak się ukazał. W przypadku kolejnej powieści, Hotelu Aurora, przez długi czas znowu nie otrzymywałam pozytywnej informacji od wydawców. W końcu wiadomości zaczęły się pojawiać. Że dziękują, ale nie wydadzą. W końcu ktoś się jednak zainteresował! Podpisaliśmy umowę wydawniczą i… Po pół roku ją rozwiązaliśmy. Następnie przez kilka tygodni jedno z wydawnictw było żywo zainteresowane wydaniem Aurory, ale kiedy temat doszedł do najwyższego szczebelka w ich korpodrabince, odpadłam z tego wyścigu. Ale może od razu byłam nie koniem, a jedynie buldogiem, jak w moim ulubionym dowcipie?
16. Zakończyłam edukację w szkole muzycznej na pierwszym stopniu.
Przez sześć lat większość moich dni wyglądała tak, że od ósmej rano po ósmą wieczorem byłam poza domem. Najpierw uczyłam się w szkole podstawowej, a potem szłam do muzycznej. Z absurdalnych przyczyn (chciałam mieć koleżanki) zdecydowałam się nie kontynuować nauki gry na pianinie. Jak mi z pisaniem książek nie wyjdzie, to już nie mam szans na zostanie słynną pianistką.
17. Nie skończyłam studiów!
Tragedia jest dużo poważniejsza, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać, bo nie mam w ogóle żadnego stopnia naukowego. Studiowałam filologię polską trzy lata i tuż przed licencjatem załamałam się. Pracowałam już w wydawnictwie na pełen etat, presja przerodziła się w depresję, no i bum. Przeczytałam kilkaset lektur i artykułów, napisałam dziesiątki prac zaliczeniowych, spędziłam i dnie, i noce na wykładach oraz w bibliotekach. Moje umiejętności i doświadczenie pozwoliło mi nie tylko zostać dyrektorem organizacyjnym w wydawnictwie, a potem założyć własny, dobrze prosperujący biznes, ale wiecie. To jest nic, bo przecież nie mam papieru.
18. Dalej studiuję.
Ale znów nie dla papieru. Po raz kolejny popełniłam ten sam błąd i wybrałam kierunek, który naprawdę mnie interesuje. Jestem idealistyczną recydywistką i to mnie zrujnuje.
19. Jestem wymagająca.
I może nie tyle nie potrafię się z tym uporać, co po prostu nie chcę. Czasem mam z tego powodu naprawdę poważne problemy i mówię to szczerze, bez ironii, z ręką na sercu. Wolę czasami nic nie zrobić niż spartolić sprawę albo wykonać zadanie jedynie po łebkach. A że jestem sangwinikiem, to mam problem z dokładnością, więc potrzebuję na to dwa razy więcej czasu niż inni. A że jestem cholerykiem, to wkurzam się na siebie, że potrzebuję tego czasu więcej, bo chcę szybko, tu i teraz. Wbrew wszelkim przesłankom na domiar złego niestety jakimś cudem udało mi się polubić i zaakceptować.
Ale nie zaakceptować w sensie: jesteś dobra, wystarczająca i to wszystko. I tak ma zostać.
Zaakceptowałam to, że potrzebuję rozwoju, odpowiedniej dawki presji i dyndającej przed nosem marchewki. (A najlepiej ruskiego pieroga). Bo taka jestem. I takich ludzi wokół siebie chcę mieć.
To niezbyt popularna mieszanka i czasem bardzo, ale to bardzo się boję, zwłaszcza teraz, po rozstaniu, że już zawsze będę sama.
A kiedy indziej widzę iskierkę nadziei, biegnę za nią, próbuję złapać, chwytam. Cieszę się nią, bawię, raduję. Tańczymy ze sobą.
I wtedy boję się, że ta iskra tylko mi się przewidziała.
20. Boję się często i gęsto, gdy zapadnie zmrok.
Co jest takie zabawne, bo przecież ciągle słyszę od ludzi: chciałbym/chciałabym mieć twoją odwagę, Emilia.
Może i rzeczywiście mam odwagę, ale na pewno nie w ciemnym lesie czy pomieszczeniu! Wpadam w panikę, kiedy wyobrażę sobie, że z jakiegoś mrocznego zakamarka wyskakuje nagle opętana przez demona porcelanowa laleczka i dopisuje własne zakończenia do moich rozpoczętych powieści! Aaaaaaa!
21. Ale za to bólu się nie boję.
I to znowu jest stuprocentowa porażka. Bo moje życie jest wypełnione bólem, jak kiedyś zauważył ze smutkiem mój przyjaciel. Migreny (na szczęście coraz rzadsze) potrafią rozłożyć mnie na łopatki tak, że nie mam kontaktu z rzeczywistością przez kilka długich dni. Nie wspomnę już o moim pierworodnym kamieniu nerkowym. Lista jest dużo dłuższa, ale wiem, że część z Was, jak ja, może być WWO (nie mylić z WWF), a ja nie chcę, byście zaczęli czuć to, co ja, toteż na tym poprzestanę.
Mimo wszystko wolałabym się bać bólu, niż być do niego tak bardzo przyzwyczajona.
22. Jestem blogerką.
23. Jestem artystką.
Rety, czy może być gorsze kombo?
Może. Patrz to.
24. Jestem feministką.
I co, myślisz, że to koniec? Jaki z Ciebie słodki, niewinny śmieszek-orzeszek. Teraz zrzucam na Ciebie petardę.
25. Wierzę w Boga.
Nie wstyd mi mówić o tym na głos. (Wiem, pogrążam się). Czasem mam problemy jak Taco Hemingway w Deszczu na betonie: Chcę być poza głównym nurtem, ale kusi widmo platyn. Innym razem środowiska, z którymi czuję się blisko, nie akceptują mnie. Nie potrafię zgodzić się z proboszczem w parafii mojego rodzinnego miasta, który uważa, że LGBT to ideologia, nie ludzie, i że trzeba z nią stoczyć wojnę, więc nie pójdę w niedzielę do kościoła. Zresztą i tak czuję się tam niemile widziana, bo śmiem mieć własną opinię. A z drugiej strony fajnie byłoby kiedyś wziąć ślub kościelny, bo jak Bóg jest uwzględniony w planach, to od razu lepiej się dzieje. Czasem jakaś koleżanka feministka wyzwie mnie od feminazistek, a inna powie, że jestem zbyt liberalna i zdecydowanie za mocno lubię białych uprzywilejowanych mężczyzn. Zaś kiedy indziej koledzy z lewej strony wyśmieją mnie, że powinnam kierować się mózgiem, nie jakimiś przeczuciami, bo jakiś amerykański naukowiec odkrył, że to błąd w mózgu.
Nie jest lekko, z takimi poglądami co i rusz można się wkopać w jakąś ostrą kłótnię. Mogłabym oczywiście się nie afiszować z moimi preferencjami. I moją własną osobą po prostu. Zamieść się pod dywan i tam skruszeć, po czym zostać zjedzona przez gryzonie, no bo taka dola okruszków. Póki jednak trzymam się w kupie, mówię o tym, co myślę, pamiętam o tym, że mam prawo do zmiany zdania i staram się brać pod uwagę zdanie ludzi, którzy szanują innych, bez względu na ich poglądy czy iloraz IQ.
26. Mam alergię na osoby, które określają innych mianem głupców.
Zatem moje grono znajomych jest naprawdę maleńkie. Ale ja naprawdę nie mogę zdzierżyć tego, że ktoś się wywyższa. Bo skoro mówisz do kogoś, że jest głupi, to znaczy, że masz się za mądrzejszego. I nie akceptujesz, że są mądrzejsi od Ciebie. Zatem lubię Jakuba Żulczyka, jest moim ulubionym pisarzem, ja też nie przepadam za naszym obecnym prezydentem (i rządem, i w ogóle systemem), no ale ta sprawa w sądzie jest jak najbardziej uzasadniona, tak uważam.
Dlaczego wszyscy nie możemy być jednocześnie głupcami i uczyć się na swoich porażkach? Czy w takiej wesołej hałastrze nie byłoby nam weselej?
27. Nauczyłam się, że słowa mają potężną moc, ale dalej często coś chlapnę bez namysłu.
No tak, krzywdzę ludzi moim niewyparzonym jęzorem i bardzo tego żałuję! Staram się naprawdę zaciskać szczęki, by nie wypłynęło z nich żadne złe słowo, ale czasem nawet w najlepszych intencjach powiem coś po prostu na opak i robi się kwasior.
28. Nie zdałam egzaminu wewnętrznego na prawo jazdy.
Naprawdę myślałam, że mogę jeździć po mieście na czuja, bez znajomości teorii. Przez 30 godzin jazd mi się to udawało.
29. Być może zbyt późno zdałam sobie sprawę z tego, że bez porażek nie ma radości, spokoju, żartów czy dystansu do siebie.
Lecz póki nie mam tej trójki z przodu, zrobię z tej wiedzy dobry pożytek.
Dziękuję Wam, że jesteście ze mną. Nawet, kiedy ludzie uważają, że bycie blogerką to coś uwłaczającego, nie przeszkadza mi to. Najwyraźniej nie znają tego ciepła, które trafia do twórcy od jego społeczności.
Kochani, podnosicie mnie na duchu każdego dnia. Kiedy jest słabo, sprawiacie, że jest dobrze, a gdy jest dobrze, dodajcie skrzydeł, i wtedy jest jeszcze lepiej.
No co tu dużo mówić:
dzięksik. 🙂
Zachlysnelam sie kawą czytając o twoich porażkach. Tak trzymaj!😊😅
Ojej, mam nadzieję, że zachłyśnięcie nie spowodowało żadnej szkody! :O Skąd taka reakcja??? Pozdro, Stef!
Świetny wpis. Dużo o Tobie, ale tez o pokoleniu i ludziach z wrażliwością typowa dla artysty. Jesteś bardzo pozytywną osobą.
Dziękuję, Jacku, Twoje słowa są dla mnie bardzo ważne. Pozdrawiam i życzę wszelkiej dobroci!
Idę po kawę i czytam od nowa 🙂 dzięki 🙂
Dzięki, Basiu, cieszę się, że mamy się na swoich orbitach. Ściskam mocno!
Dobry wpis, który pobudza fałdy mózgowe do zrobienia wewnętrznego rachunku sumienia i przypomnienia sobie własnych porażek, aby nabrać pokory.
Pytałaś dlaczego tak bardzo uwielbiamy kogoś wspierać i odpowiadać na te złe wiadomości. Chyba sprawa jest jasna. Ludzie lubią DORADZAĆ innym lub zmieniać się w prywatnych psychologów i w coachów. Przecież ich doświadczenie może wnieść wiele nowego w Twoje życie.
Druga sprawa, lepiej czytać o cudzych porażkach niż sukcesach. Jakże wtedy cieplutko na sercu, że ktoś ma gorsze życie od Ciebie i wali mu się świat.
Przecież ciężko powiedzieć: dobra robota! jestem z Ciebie dumna/y, ludzie powinni Cię naśladować i czerpać z Twojego doświadczenia…
Niektórzy boją się się takich szczerych słów jak ognia. A co jak wypali im przełyk?
Często pojawia się ta kobieca zawiść…ach.
Zawsze gdy widzę coś ciekawego i/lub ładnego to rzucam szybki komplement, bo po co trzymać to w sobie? Gdy koleżanka ma ładną fryzurę, nową sukienkę, pochwalę, zapytam się ewentualnie gdzie kupiła czy gdzie była. W drugą stronę to jakoś nie działa, przynajmniej nie zawsze. Tylko ten lustrujący wzrok, który robi skan Twoich nowych czy też fajnych rzeczy. Następnie widzisz jak usta „koleżanki” zwężają się w cienką linię i milczy, albo rzuca jakąś kąśliwą uwagę: myślałam, że w tym sklepie mają tylko małe rozmiary…
Dlatego mniej przyjaciół nie oznacza nic złego. Po co otaczać się toksycznymi i fałszywmi ludźmi.
Twoje wpisy to często kubeł zimnej wody dla mnie. Zawsze znajdą coś co pobudza mnie dalej do działania. Dobra robota! Walcz dalej i rób to co kochasz 😉
Mamy bardzo podobne przemyślenia, Monika!
Cieszę się, że nie trzymasz uznania w sobie, tylko wygłaszasz je głośno i tak po prostu, z serca. Myślę, że dużo ludzi dobrze życzy innym, ale nie mówią tego, bo po co? A ci, którzy zazdroszczą… Ech, nie skwituję nawet tego. Też mi się zdarzało trafiać na takie osoby i żałuję, że nie byłam wobec nich bardziej otwarta, tylko troszkę się ich bałam. Teraz, w domowym azylu, nie mam okazji do konfrontacji z innymi ludźmi, a czuję, że jestem gotowa. Wszystko jednak przede mną. Może niedługo los zarzuci mnie w inne miejsce, kto wie?
Bardzo Ci dziękuję za fajny, rzeczowy komentarz. Pozdrawiam Cię serdecznie i przesyłam moc uścisków!
To jest takie dobre, że zamiast iść spać piszę komentarz, dziękuję ♥️ Jakkolwiek to zabrzmi, czytanie Cię jest jak spotkanie z przyjaciółką, której brakuje mi nocną porą, kiedy po raz setny budzi mnie dziecko i chętnie spędziłabym chwilę z kimś dorosłym, to jak przeczytanie dobrej książki, która pozostaje na dłużej w myślach i serduchu, odnalezienie odrobiny siebie, coś cholernie przyjemnego dla duszy i za to Ci dziękuje 😉
Na szczęście, bo gdyby nie te porażki nikt by nie wiedział jaki smak mają święte spokoje, nie mówiąc o sukcesach 🙂
Cóż, gdyby nie te porażki nikt by nie wiedział jaki smak mają święte spokoje, nie mówiąc o sukcesach 🙂
Tak czy siak, dyby nie te nasze gorzkie porażki nikt by nie wiedział jaki smak mają święte spokoje, nie mówiąc o sukcesach 🙂