Kiedy wysyłałam do wydawców Hotel Aurora, który pieściłam dwa lata, nie przypuszczałam, że znajdę wydawcę tak szybko. Powieść wysyłałam z konceptem całej serii przygód Antoniny w świecie hotelarstwa, ale na celu miałam jedynie wydanie pierwszej części. Kiedy więc okazało się, że wydawca jest zainteresowany kolejną częścią i mam ją spłodzić do końca roku, wcale nie byłam ucieszona.
Szczerze mówiąc, to był szok.
Pierwszy termin przekroczyłam o miesiąc. W styczniu 2021 roku wysłałam pierwszy draft do wydawcy. Grand Hotel Granit w tamtej formie był nie powieścią, a rozwleczonymi popłuczynami. Wydawca powiedział mi prosto z mostu: nie dałem rady do końca. Tego nie da się czytać. Proszę to poprawić. Czas teraz nie ma znaczenia, proszę przygotować dobry produkt.
Z jednej strony mi ulżyło, że otrzymałam czas na doszlifowanie dzieła. Z drugiej prawie się pochorowałam.
Znowu mam się babrać w Granicie? To ciężka rzecz! Ponad dziewiętnaście arkuszy wydawniczych!
Żeby trochę się oderwać od tej trudnej literackiej materii, postanowiłam wznieść swoje umiejętności pisarskie na wyższy poziom dzięki Master Class. Zapisałam się do klasy Amy Tan i rozpoczęłam kurs online.
Ta kobieta mnie zniszczyła.
Wy być może nie znacie tej amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia, ale wspomina ją bardzo ciepło wielu zagranicznych twórców w swoich książkach, nie raz spotkałam jej nazwisko w podziękowaniach po skończeniu lektury. Dla mnie była wciąż nieodkrytą autorką, której Córka nastawiacza kości wciąż tkwiła nieprzeczytana na półce. Kupiłam ją w antykwariacie razem z jakąś książką Johna Irvinga. Podobnie jak Białe zęby Zadie Smith, debiut literacki Amy Tan pt. Klub Radości i Szczęścia bardzo szybko stał się międzynarodowym bestsellerem.
Nie wiedziałam, czego się spodziewać podczas kursu. Mama patrzyła na mnie podejrzliwie. Wreszcie ośmieliła się zapytać, jak to możliwe, że dalej chodzę na kursy pisarskie, skoro sama uczę kreatywnego pisania. Rzuciłam w odpowiedzi, że człowiek rozwija się całe życie. Może i wiem sporo dla osób przed debiutem literackim, ale przecież nie skończyłam nawet trzydziestu lat. Nie mogę się w żadnym stopniu równać z pisarzami, którzy sprzedają swoje książki w kilkuset tysiącach egzemplarzy, i to na całym świecie.
Doświadczenie Amy Tan było dla mnie druzgoczące, bo nie spodziewałam się, że tak naprawdę o pisaniu nie wiem najważniejszego.
Pojęcie writer’s voice nie było mi zupełnie obce, ale nigdy nie zagłębiałam się w to, co naprawdę znaczy. Myślałam, że to po prostu indywidualny styl pisania, no i tyle, nic godnego uwagi.
Myliłam się.
Dowiedziałam się, dlaczego, choć uważam, że Hotel Aurora to dużo sprawniej napisana książka, czytelnicy wolą Piromanów, a więc mój debiut literacki.
Na szczęście uświadomienie przyszło w porę. Mam szansę się poprawić.
Z każdymi kolejnymi zajęciami było już tylko gorzej, bo dotarło do mnie, co muszę zrobić z Granitem, jeśli chcę być naprawdę zadowolona z mojej kolejnej powieści. Muszę ją przepuścić przez siebie, czyli faktycznie odwołać do własnych doświadczeń, a w dodatku wziąć z osobna każde zdanie. Przeczytać je na głos. Kilka razy. Zastanowić się, czy jest niezbędne.
I najprawdopodobniej usunąć.
Co zatem zrobiła Emilka?
Zaczęła pisać kontynuację Piromanów. Bo to wydawało się dużo łatwiejsze niż rzeźbienie w Granicie, kiedy moje zdolności pisarskie wzrosły nie o jeden, nie o dwa, ale z co najmniej pięć poziomów! I kiedy tak pisałam Piromanki, stawałam się tekstem. Zdania, które powstawały, były mną, a ja byłam nimi. Mam kilka krótkich rozdziałów bardzo dobrego, pełnego emocji tekstu.
I pewnie pisałabym dalej, gdyby nie lakoniczna wiadomość od wydawcy. Zinterpretowałam ją tak, że niby mam się nie spieszyć z redagowaniem, ale generalnie, to mam zachrzaniać.
Melduję więc, że Grand Hotel Granit, książka, nad którą niejednokrotnie się spłakałam, przez którą pociłam się tygodniami jak chory na zespół Cushinga piesek shih tzu (tak, wiem, że psy się nie pocą, ale to mógłby być oksymoron, gdyby nie to, że w tym przypadku jest to bezczelnie wtrącony spoiler), i za którą wielu ludzi zapewne po prostu mnie znienawidzi (po co ich zabijałaś, no po co?!), została wysłana do wydawcy. A ja jestem już z niej zadowolona. Z wielu powodów. Nie będę wymieniać, możecie mnie o to zapytać na spotkaniu autorskim.
No cóż, termin się ślizgnął o pięć miesięcy, ale w porównaniu z obsuwą takiego Wojciecha Kuczoka to i tak małe piwo.
Nie pytajcie, kiedy premiera. Ciężko w sumie stwierdzić, czy wydawcy Granit się spodoba. Wielu osób może poczuć się urażonych realistycznymi scenami seksu (w sumie już przywykłam), niezbyt polskim przedstawieniem relacji rodzinnych (a jednocześnie polskim jak cholera) albo tym, że znowu napisałam o celebrytach, którzy mają wyjątkowo pod górkę (bo skoro mają pieniądze, to nie mają prawa do cierpienia).
Jestem literatką-recydywistką. Nie uczę się na błędach, a już przecież powinnam wiedzieć, że w XXI wieku to statystyczny czytelnik rządzi twórczością wyrobnika, czyż nie?
Bym się chętnie teraz do Van Gogha porównała. Koleś sprzedał za życia jeden obraz, a po śmierci okrzyknięto go geniuszem i zapamiętano przez pokolenia. Może i ja też z mojej twórczości się nie najem i na terapeutę mi nie starczy, a pewnie będę musiała się niedługo znowu wybrać, jak tak dłużej posiedzę na Lubimyczytac.pl, ale czas najwyższy spojrzeć prawdzie w oczy.
Nie piszę dla pieniędzy.
Aż mnie ciary przeszły, jak to napisałam, więc to na 100% prawda.
Pisałam dla lajków. Ale już nie ma lajków. Są obserwacje. Zaobserwuj moją stronę, okej?
A nieco bardziej serio:
chcę, by to, co napisałam, sprzedało się. I to dobrze.
Ale jednak nie traktuję produktów mojej twórczości jak jabłek z pierwszego lepszego supermarketu. Moje książki są co najmniej jak antonówki od Tymbarka. Z tą różnicą, że od Emilki. A docelowo jak złote jabłka z Ogrodu Hesperyd.
I śmiejcie się, śmiejcie. Mnie teraz do śmiechu wcale nie jest, bo znowu pracuję nad kolejnym książkowym projektem, więc wzruszam się co nie miara, choć to dopiero etap uzupełniania Kart pracy Bohater Prawdziwy, ale wiecie, zobaczymy. Może pierwszego lipca będę się śmiać, bo życie znów mnie czymś zaskoczy? I to czymś bardzo pozytywnym, jak na przykład kolejnym skończonym pierwszym draftem? (Albo chociaż połową)?
A tytuł tego postu, to owszem, hiperbola. Nie chciałam wyrzucać całej książki do kosza. Nie potrafiłabym zrobić tego Antoninie i rodzinie Nowaków, chociaż, kto wie. Może życie ich wszystkich byłoby wtedy mniej naznaczone bólem i utratą?
Bo Grand Hotel Granit to opowieść o tym, że nawet, jeśli komuś się wydaje, że ma wszystko, w istocie nie ma nic. Że utrata nie oszczędzi żadnego człowieka. I że niektóre rany są tak bolesne, iż nie znikają razem ze śmiercią, tylko są przekazywane dalej, kolejnym pokoleniom. Jątrząc się coraz dotkliwiej.
Brzmi przyjemniacko, co nie?
Na koniec polecam Wam kurs Amy Tan w Master Class. Ale jeśli wolicie warsztaty pisarskie na żywo ze mną, to już we wrześniu startuje nowa edycja on-line. I tak, zapisy się zaczęły. Oraz owszem, znów będzie tylko dziesięć miejsc.
Jak zawsze można też skorzystać z indywidualnych lekcji w cztery oczy.
Do następnej środy, Kochani!
Funkcja trackback/Funkcja pingback