Każdego z nas prędzej czy później spotka coś złego. Dlaczego tak się dzieje? Istnieją ludzie, którzy uważają, że tak jest i już. Świat jest zły, nie ma co roztrząsać. Ja jednak wierzę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ale to dobro się nie zadzieje, jeśli nie powiemy sobie jasno jednej rzeczy.
Wiele razy pytałam się, za jakie grzechy muszę borykać się z takimi okropnymi ludźmi, co ja komu zrobiłam, że niektóry tak na mnie zareagowali, jak bardzo jestem spieprzona, że przydarzają mi się wciąż kolejne krzywe akcje, z których pozornie wynika tylko i wyłącznie ogromny ból.
Dekadę temu w zasadzie myślałam tylko i wyłącznie w ten sposób. Widziałam siebie jako jeden wielki problem, a jednocześnie wmawiałam sobie usilnie, że nie, że to świat jest zły, a ja dobra. Widzicie sprzeczność?
Pytając retorycznie: za jakie grzechy muszę się borykać z taką okropną rodziną, szukałam potwierdzenia, że za żadne grzechy. Że jestem idealna, tylko rodzina jest be.
Ale na pewnym poziomie mój mózg faktycznie widział, że to coś ze mną jest nie tak, bo przecież werbalnie faktycznie się obwiniałam.
Nie byłam problemem, ale miałam problem z dostrzeżeniem prawdy. Nie byłam problemem, tylko cudem do odkrycia, jak mawia Ewelina Stępnicka. By znaleźć w sobie skarb, a potem zacząć nad nim pracować, musiałam zlokalizować to, co faktycznie źle zrobiłam. I to zaakceptować. Przyznać się do winy.
Sześć lat temu napisałam wpis na bloga, który poniósł się wiralowo po środowisku moli książkowych. W bardzo lekkomyślny sposób napisałam o nadwadze jako czynniku łączącym vlogerki książkowe w Polsce. Niestety okazało się, że jedną z vlogerek zajmujących się tą tematyką jest kuzynka mojego kumpla, która bierze ślub. Ślub, na który z tym kumplem byłam zaproszona. Byłam, bo zaproszenie szybko zostało wycofane. Mogłam obwiniać o to pannę młodą, mówić, że czytelnicy nie zrozumieli mojego tekstu albo wymyślić równie dobrze pięćdziesiąt innych powodów, które może i byłyby całkiem racjonalne. Ale nie zmieniłyby najważniejszego faktu. Zachowałam się nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie. Tekst miał prowokować do dyskusji i część rzeczy, które napisałam, nie były wcale zgodne z tym, co myślałam w istocie o problemie osób z nadwagą. Zafascynowana wczesną twórczością Kominka, za którą teraz Jason Hunt zbiera wciąż od publiki baty (rebranding jak widać nie zawsze działa w 100%), po prostu wierzyłam w wiralową potęgę kontrowersji. Myślałam, że to po prostu taki tekścik w necie, którym nikt się nie przejmie, a ja będę miała wysokie statystyki.
Było to bardzo płytkie i krótkowzroczne.
Nie oznaczało to, że w całości byłam osobą płytką i krótkowzroczną (nie licząc mojej realnej wady wzroku).
Zachowałam się w określony sposób i był to błąd.
Jako twórczyni komunikatu byłam za niego odpowiedzialna. Przerzucanie winy na ograniczoną zdolność pojmowania odbiorcy to najgorsze, co mogłabym zrobić. I pewnie podświadomie to robiłam, bo sama miałam ograniczoną zdolność pojmowania. To, co dotyczyło mnie, projektowałam na innych ludzi, świadomie wcale nie zdając sobie z tego sprawy.
Minęły lata, a ja wyciągnęłam wnioski w kwestii publikacji treści w Internecie.
Co nie oznacza, że nie zdarzy mi się czegoś chlapnąć, kiedy mówię. Często potrafię zapanować nad sobą i otoczeniem w sytuacjach kryzysowych, gdy komuś dzieje się krzywda lub jest jakiś pożar do ugaszenia. Ale kiedy trzeba powiedzieć o swoich uczuciach, zaczynam się albo jąkać, albo opowiadać totalne pierdoły. Jestem w tej materii jak Adam Groff z Sex Education.
Błąd, z którego wyciągamy wnioski, to na szczęście przede wszystkim doświadczenie uczące. Dopiero kiedy po raz kolejny popełniamy tą samą wtopę, krzywdząc siebie albo innego człowieka, wówczas jest to błąd-błąd.
Sęk w tym, że nie wyciągniemy wniosków ani lekcji z danej sytuacji, jeśli będziemy uciekać od odpowiedzialności oraz całości prawdy. Jeśli będziemy marginalizować nasz udział w zdarzeniu, wypierać się albo mówić, że nie było tak, jak ktoś mówi.
Jesteś człowiekiem. Masz prawo do popełniania błędów. To nie koniec świata. Wręcz przeciwnie. To jego początek. Teraz zaczniesz od nowa.
Wydaje mi się, że długi czas za moje niepowodzenia winiłam rodziców, bo to był najłatwiejszy sposób poradzenia sobie z własnym skrzywdzonym ego.
Wariant A. To nie moja wina, że nie umiem rozmawiać z mężczyznami o emocjach, ale skąd miałam się nauczyć? Przecież tata nigdy ze mną o emocjach nie rozmawiał. To jego wina.
Takie myślenie do niczego nie prowadzi. Bo przecież ojciec mojego ojca też nie rozmawiał z nim o emocjach.
Winę trzeba zastąpić odpowiedzialnością, a odpowiedzialność za siebie to pierwszy krok dojrzewania. Prawdziwie dojrzałą osobę można poznać zaś po tym, że bierze odpowiedzialność nie tylko za siebie, swoje słowa i czyny, a nawet (lub wręcz w pierwszej kolejności) myśli, lecz także za innych ludzi.
Wariant B. Ja, Emilia, nie umiem rozmawiać z mężczyznami o emocjach. Odpowiadam za to, by wreszcie się tego nauczyć i nie krzywdzić już ani siebie, ani innych.
Widzicie różnicę? Który wariant wydaje się Wam bardziej sensowny i konstruktywny?
(Jeżeli zastanawiacie się, ile trzeba chodzić na terapię, by dojść do takich wniosków, odpowiem Wam: nie trzeba chodzić na terapię, by zmądrzeć. Wystarczy chcieć zmądrzeć i aktywnie tej mądrości poszukiwać. Terapia to tylko jeden z wielu środków do celu. Ja akurat wolę doświadczać, pisać i czytać).
Kiedy popełniasz błąd, to nie znaczy, że cały jesteś błędem.
Obarczanie winą każdego człowieka poza mną było formą obrony. Tak, czułam, że jeśli przyznam się przed sobą do popełnienia błędu, to poczuję się totalnie bezwartościową kupką śmieci. W istocie jednak cały czas się tak czułam, bo wina i tak we mnie tkwiła, czy o tym myślałam, czy desperacko starałam się ją wypchnąć poza krańce świadomości.
Miałam wrażenie, że jeśli przyznam się do błędu, to pęknę na milion drobnych kawałeczków, z których już się nie pozbieram.
Sęk w tym, że i tak byłam milionem drobnych kawałeczków. A taśma klejąca, moje jedyne lekarstwo, czyli przyznanie się do winy, jawiło mi się jako ostateczny gwóźdź do trumny.
Tak, przyznanie się, powiedzenie na głos prawdy, to taśma, która nie tylko sklei nasze rany. To trampolina, dzięki której nawet będąc na samym dnie, wyskoczymy do basenu na dwudziestym piętrze wieżowca. Gdzie czekają koktajle z palemkami.
Oczywiście można zignorować trampolinę i iść bardzo stromymi schodami, co krok powtarzając, że nie, nie zrobiło się nic złego. I co piętro spadać w dół, boleśnie się tłuc i łamać kości. Tak, to też przecież jest rozwiązanie.
I nawet można w takim stanie dotrzeć na szczyt wieżowca. Tylko że woda w basenie nie będzie cieszyć, nie da ukojenia. Koktajl nie będzie smakował. Nie wypoczniemy, bo przecież będziemy w środku wciąż krwawić ze wszystkich narządów.
Ale każdy z nas ma wolną wolę, prawda? Może wybrać, czy chwilę poszczypie i przestanie, czy też będzie bolało tak samo dotkliwie lub nawet bardziej w każdej kolejnej podobnej sytuacji.
Nie da się uciec przed swoim cieniem. Ale moment, w którym go dostrzegamy, zmienia naprawdę wszystko.
Jak wypowiedzieć te trudne słowa? Przyznać się samemu przed sobą, że źle się zrobiło? Przecież to tak bardzo boli.
Nie musisz od razu kupować bukietu kwiatów i biec do osoby, którą skrzywdziłeś.
Wystarczy, że sam siebie zaakceptujesz. I dostrzeżesz to, co się stało.
Możesz napisać o tym w swoim notatniku. Albo wziąć krzesło, ustawić przed lustrem i powiedzieć to sobie na głos. Jak to brzmi? Czy świat już się zawalił czy może dopiero zaczyna drżeć w posadach?
A może świat nie dość, że nie stanął na głowie, to jest odrobinę znośniejszym miejscem?
Dla mnie przyznanie się do winy to moment ogromnej ulgi.
Tak, to, co zrobiłam, było żenujące. Emilia, pojechałaś po całości, to było durne.
Ale wiesz co? To wszystko jest okej, bo już się wydarzyło. Nie ma potrzeby odtwarzać tego w nieskończoność w twojej głowie. Tak, czasami w twoim mózgu następują totalnie odjechane procesy, ale w istocie nie jesteś skończoną idiotką. Nie, potrafisz być dobrym człowiekiem, jeśli chcesz. Dbaj więc o to, by też dobrze się zachowywać. Popraw się.
Tylko skąd wiedzieć, jak dobrze się zachowywać, w jaki sposób się poprawić?
To bardzo, bardzo, bardzo proste.
Podążaj za prawdziwą, czystą radością. Radość to głos Twojego serca.
Haczyk tkwi w tym, że aby ją poczuć, trzeba wybaczyć sobie. Nosząc w sobie żal, gniew i dawne urazy, nie uwolnimy się od cierpienia. Mało tego: będziemy to cierpienie dostrzegać wszędzie, w każdym człowieku. A gdy faktycznie zobaczymy w sobie światło, wtedy cały nasz świat zacznie lśnić.
Bądź dla siebie latarnią, która oświetla twą drogę i nie poszukuj światła poza sobą.
~Budda
Bardzo ciekawy wpis. Kiedyś też winiłam rodziców za swoje wady i błędy, a potem zrozumiałam, że dobiegam trzydziestki i to ja, do cholery, jestem odpowiedzialna za siebie. I nawet jeśli początki moivh problemów zaczynają się w dzieciństwie, nie jestem już dzieckiem i albo je rozwiążę, albo już zawsze, wszystko będzie takie samo. Straszna myśl. I teraz jestem dużo szczęśliwsza. Wciąż pewnie powinnam pójść na terapie 😅 Ale cóż, na razie jest 10 na 10. Trzymaj się cieplutko, moja droga ♥️
Ja też nieraz coś chlapnę. A potem żałuję…