Nie macie pojęcia, jak mnie nudzą książki podróżnicze. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, które mnie nie rozczarowały, a przeczytałam ich naprawdę sporo. Większość jest pisana na jedno kopyto. Mało wysublimowane ciekawostki o odwiedzanych miejscach idą w monotonnej parze z przygodami, których ja mam więcej, przechodząc z kuchni do łazienki we własnym domu. Jeszcze kiedy pracowałam w wydawnictwie podróżniczym, chciałam zacząć podróżować tylko z jednego powodu: by pokazać, jak naprawdę dobrze pisać o podróżowaniu.
Bądźcie dalecy od sądzenia, że naprawdę mi się uda. W końcu kiedyś chciałam mieć kota tylko po to, by urozmaicić mój profil na Instagramie. Mało tego. Kiedy przez ułamek sekundy pomyślałam, że mogłabym zostać matką, to tylko po to, by dziecko w szkole mówiło, że mamusia jest najważniejszą współcześnie prozaiczką.
Mam w ogóle problem z udowadnianiem ludziom rzeczy. Nie widzę w tym większego sensu, ale sprawia mi to chorą satysfakcję. Że nie gadam tylko w kółko: ja bym mogła lepiej. Tylko naprawdę to robię. Mimo że z takimi tanimi motywacjami szanse na sukces są pozornie niewielkie.
Wiem, za dużo dygresji.
W książkach podróżniczych, które bywają albo bardzo słabymi reportażami, albo niczym nie różnią się od blogowych wpisów, brakuje mi literatury. Prawdziwego ducha przygody, zakrapianego alkoholem i niebezpieczeństwem, jak u Hemingwaya czy Londona! Piękna konstrukcji językowych! Żeby podczas opisywania katedry św. Pawła każde zdanie oddawało swoją budową wyjątkowość tej konstrukcji architektonicznej! Nie tylko semantyką, ale i formą! By opisy strzelistych budowli były spiętrzone i ostre jak ich dachy.
Na to drugie u mnie nie liczcie, tak zaawansowana w pisaniu jeszcze nie jestem. Ale pomyślałam, że mogłabym napisać notkę na bloga o mojej najdalszej jak dotąd eskapadzie, która po prostu będzie ciekawa. A to oznacza, że dużo dłuższa niż sam wstęp. Ze wszystkich sił postaram się Was nie znudzić i utrzymać w napięciu do ostatniej kropki. Albo chociaż rozbawić, dobre i to, prawda?
Spokojnie, dodam też zdjęcia, byście mogli nasycić się pięknem Londynu, jeśli nie przepadacie za czytaniem. (Choć, jeśli tak – to co Wy tu w ogóle robicie)?
Zanim zaczniemy, możecie włączyć sobie Małomiasteczkowego Dawida Podsiadło. Piosenka ta zaskakująco często towarzyszyła nam w podróży, a teraz tak sobie myślę: nie znam swojej przyszłości. Też mogę być taką małomiasteczkową, o której śpiewa Dejw. Może byłam w Londynie po raz pierwszy i ostatni, ale coś mi się nie wydaje. Możliwe, że za kilka lat wrócę do tego postu, chcąc pisać o moich wrażeniach, kiedy do Londynu dostanę zaproszenie od angielskiego wydawcy. Bo czemu nie?
Dobrze mieć marzenia, a jeszcze lepiej je realizować.
W przeciwieństwie do Wacława, tak go nazwijmy. Wacław był najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem, którego w życiu widziałam. To on wpuścił nas do pałacu sułtana, ale o tym później.
Weekendowy wypad do Londynu był moją pierwszą podróżą zagraniczną. Nigdy wcześniej nie leciałam też samolotem. Za to kilka dni wcześniej odkryłam, że mam klaustrofobię. O lęku wysokości wiem od dawna. Schodzenie z latarni morskiej jest dla mnie podobnym wyzwaniem jak zdobycie Kilimandżaro dla człowieka, który od piętnastu lat nie ruszył się z kanapy przed telewizorem. Czyli piekłem, mówiąc w skrócie. Ale w samolocie było zupełnie inaczej.
Start był niepokojąco przyjemny, wręcz erotycznie ekscytujący. Znajdowanie się ponad chmurami skłoniło mnie zaś do krótkiej refleksji. Brawo, cywilizacjo, przy wszystkich twoich potworach, takich jak konsumpcjonizm, globalizacja i wieloryby umierające w plamach ropy na oceanie, loty samolotowe wyszły ci zdecydowanie z większym pożytkiem niż szkodą.
Po podróży z Luton do centrum Londynu, wylądowałam wraz z dwoma przystojnymi towarzyszami w Hyde Parku. Widok skautów odbywających ćwiczenia na wypalonej trawie utwierdził mnie, że jestem daleko od domu, a może i nawet faktycznie zagranicą. (Ponieważ nie mam prawa jazdy, samochody jeżdżące lewą stroną ulicy jakoś mnie nie poruszyły). Oczywiście nie chodziło o wypaloną trawę, tego nam w Polsce nie brakuje. Ale skauci… Jakbym nagle znalazła się w Kochankach z księżyca wspaniałego Wesa Andersona!
Potem trafiłam na ścieżkę upamiętniającą Lady Di, zobaczyłam czerwone budki telefoniczne (obklejone reklamami dziwek na telefon), wielkiego końskiego kloca pod Marble Arch i stwierdziłam: to jest właśnie Londyn!
Następnie zostaliśmy zaprowadzeni przez będących dwa dni dłużej w Londynie znajomych do L’Autre. Najlepszej polsko-meksykańskiej knajpy w całej Wielkiej Brytanii, która mieści się przy klimatycznej i na wskroś brytyjskiej Shepherd Street. Jeśli szukacie dobrych pierogów w Londynie, to właśnie tam powinniście się kierować. (Przy okazji zapraszam do polubienia Jem Pierogi, o ile lubicie jeść pierogi). Co tam, nawet, jeśli ich nie szukacie, to koniecznie odwiedźcie L’Autre, po dobry alkohol, wspaniały klimat i przepyszne jedzonko. (Informacja poniekąd sponsorowana, ale szczera). To naprawdę wyjątkowe miejsce, które przypominało mi trochę poznańskie Za Kulisami i knajpki przy krakowskim Placu Zapiekanek. Atmosfera nieco duszna i ciasna, ale przyjemna, wypełniona nietuzinkowymi gadżetami. Mogłabym się stamtąd nie ruszać, tym bardziej, że za oknem szalał nieokiełznany upał. Ale trzeba było zwiedzać. Buckingham i Big Ben same się nie odwiedzą!
Jak się okazało, nie było co się spieszyć, w końcu budynki nie zające, nie uciekną.
Nie licząc Big Bena.
O ile pałac, w którym mieszka królowa Elżbieta, był akurat nawiedzany przez dźwig, ale poza tym trzymał się całkiem solidnie, o tyle najsłynniejsza na świecie wieża zegarowa już nie bardzo.
Jeśli chodzi o turystykę typu: odwiedź najpopularniejsze miejsca i zrób sobie z nimi selfie, jestem do bani. Po prostu w to nie umiem. Jakby wszechświat sprzysiągł się wobec mnie i powiedział: Nie, Emilka, nie będziesz chamską turystką, tylko wysublimowaną podróżującą literatką i pogódź się z tym wreszcie! Nie walcz ze swoim przeznaczeniem! Po czym zrzucił kurtynę rusztowania na Big Bena, bo takie już wszechświata widzimisię. Nie pogadasz.
Nie musicie być Sherlockami Holmesami, by dojrzeć na zdjęciach, że aura powoli zaczęła się zmieniać. Koszmarny dla moich towarzyszy upał (bo ja tam lubię taką pogodę, trochę umieram, ale w tym umieraniu mam spore doświadczenie i całkiem dobrze się z nim czuję) przeistoczył się w pogodę typu wszystko się może zdarzyć. Postanowiliśmy zatem zmienić lokalizację z centrum na Greenwich. Wtedy zrozumiałam.
Londyn to nie jest miasto dla biedaków.
Co więcej: Londyn to nie jest miejsce dla średnio zarabiających, tylko dla dużo wydających.
Zobaczyłam, ile kosztuje w sklepie paczka biszkoptów i dowiedziałam się, po ile są tam fajki (w przeliczeniu 40 zł za paczkę). Zakręciło mi się w głowie, a potem pomyślałam o tych wszystkich biedakach, śpiących na ulicach Londynu i żebrzących o jakikolwiek grosz. W Polsce byłoby im dużo łatwiej.
Nie powiem Wam, ile kasy musicie zgromadzić, by dobrze się bawić w Londynie na weekend. Napiszę tylko, że jeśli wygraliście w totka, dacie bez problemu rozpieprzyć wygraną w trzy dni. A jeśli nie, to dajcie znać, pomogę Wam, mam do tego sporo talentu.
Ledwo dojechaliśmy na Greenwich i wypiliśmy obrzydliwą kawę w McDonalds, niebo rozpłakało się nad naszymi portfelami (przynajmniej ja to tak widziałam). Nie dojechaliśmy na południk zerowy, nici z odwiedzin obserwatorium. Wystarczyła chwila na dworze i byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Ponieważ muzyka łagodzi obyczaje, wybraliśmy się na winyle, a potem wróciliśmy do L’Autre.
Pogoda na Wyspach to prawdziwa wariatka. Jest jeszcze bardziej nieobliczalna niż głodna Sikora. Nie wiadomo, czy zemdleje, czy rozszarpie wszystkich niczym Hulk. A propos, niestety w Londynie nie spotkałam żadnego z aktorów grających w filmach o Avengersach. Po powrocie do Polski zobaczyłam, że zaczęło się babie lato (fujka!), ale w UK ani Spidermana, ani Dra Strange’a, ani Lokiego. Za to spotkałam innego superbohatera, o czym nieco później.
Sobota powitała nas słońcem, wiatrem i spadkiem temperatury. Zatem kiedy prognozy zapowiadają 36 stopni Celsjusza, i tak warto zabezpieczyć się w coś cieplejszego. Tak dla świętego spokoju (albo utarcia nosa swojemu chłopakowi). Idealna pogoda na wizytę w Tate Modern!
Ze sztuką jest chyba tak, że albo ją czujesz, albo nie. Nie musisz się na niej znać, by wiedzieć, czy przypada Ci do gustu. Wątpię zatem, by poznanie życiorysu Picassa przekonało mnie do jego prac z roku 1932, które były wystawione w galerii. Gdybym była kochanką słynnego artysty i została przedstawiona z nosem przypominającym wielkiego fallusa (a pewnie tak właśnie by było, bo mój nos jest naprawdę spory), i te portrety oraz ciąża byłyby jedynym, co z tego wszystkiego mam, chyba nie potrafiłabym, tak jak Marie-Thérèse Walter stwierdzić, że niczego więcej do szczęścia nie potrzebuję. Tego nauczyła mnie ta wystawa, która pokazywała, że miłość potrafi być nie tylko niezłą abstrakcją, ale i potężną groteską. Przy okazji polecę Wam wspaniały, arcyciekawy artykuł o kobietach Picassa. Możecie go przeczytać TU.
Wrażeń estetycznych, jak słyszycie, raczej stamtąd nie wyniosłam.
I jakkolwiek interesujące były inne piętra, w których gościły prace Marka Rothko czy Andy’ego Warhola czy inne bardzo interesujące wystawy (w których dużą rolę odgrywało światło, albo instalacja rzucającej się po podłodze lalki, przypominającej Laleczkę Chucky), to najwięcej doznań i tak zafundował mi widok Londynu z dziesiątego piętra galerii Tate. Było genialnie.
Chyba się ze mną zgodzicie, że widoki niczego sobie?
Kiedy nasyciliśmy już doznaniami estetycznymi, nadszedł czas na wypełnienie żołądków oraz spuszczenie ze smyczy imprezowych zwierzaków. Każdy z nas takiego w sobie miał, mój co prawda od dłuższego czasu był nieaktywny, ale kiedy tylko usłyszał: impreza na chacie u sułtana, od razu przejął nade mną kontrolę.
Jeśli chcecie przeczytać o kąpieli w pałacowym basenie, w którym bawili się również Justin Bieber i 50 Cent, czujnie wyczekujcie kolejnego postu. Nie przegapicie go, jeśli klikniecie poniżej łapkę w górę dla Fabryki Dygresji na Facebooku.
Do zobaczenia!
Wasza
Napisałem długi komentarz i mi się cały wykasował.Czy nie można się wkurwić? Jasne że można.
Czekam na następny post. Uściski.
Też się wkurzyłam! Grrrr…!
Ale wiesz, ile razy mi się to zdarzyło? Całe mnóstwo! Dlatego już od wielu lat, nauczona doświadczeniem, wciskam ctrl+a i ctrl+c, żeby skopiować do schowka komentarz, tak na wszelki wypadek. Ile razy mi go wykasuje, tyle razy wystarczy jeden skrót klawiszowy, by dodać komentarz po raz kolejny.
Polecam.
I płaczę, że nie przeczytam tego, co napisałeś. Nikt tak nie pisze jak Ty! 🙁
Super relacja! Jest podróżniczo i jest literacko! Cel jak mniemam, osiągnięty 😉 Kiedy kolejna część?
Uciekam czytać o kobietach Picassa.
ps. Jestem fanką opisów pod zdjęciami 😀
Super relacja! Jest podróżniczo i jest literacko! Cel jak mniemam, osiągnięty 😉 Kiedy kolejna część?
Uciekam czytać o kobietach Picassa.
ps. Jestem fanką opisów pod zdjęciami 😀
Dobry tekst o moim najbardziej znienawidzonym z miast…
Co za tekst i zdjęcia! Podoba mi się tutaj! 🙂
Londyn bardzo lubię, zresztą było to pierwsze miasto w Wielkiej Brytanii, ktore odwiedziłam. A później trzy miesiące po wizycie zamieszkałam w UK na stałe. Polecam inne rejony Wielkiej Brytanii także 🙂
Nie wiem, gdzie się ukrywałaś przez całe moje życie, ale czytam wszystko aby nadrobić stracone lata:):) Moje klimaty w kwestii poczucia humoru <3
Wybieram się do Brixton w Londynie prawdopodobnie we wrześniu. Masz świetny styl pisania!
Londyn jest na mojej liście miejsc do odwiedzenia! Pięknie tam, szczególnie podobno wiosną 🙂