Na Święta, zamiast żółtego kurczaka, otrzymacie ode mnie recenzję książki w żółtej okładce. Close enough, jakby to pewnie powiedział Evan, jeden z bohaterów Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć autorstwa Kuby Wojtaszczyka. Uwaga! Jeżeli nie lubicie recenzji książek zawierających elementy interpretacyjne utworu i elementy zbliżone do spoilerów, choć takimi zdecydowanie nie będące, omińcie tym razem Fabrykę dygresji. Brzydkie słówka też się pojawią, ale chyba się już przyzwyczailiście, prawda?
Nie znacie Kuby Wojtaszczyka? Nic dziwnego, że twierdzicie, iż we współczesnej literaturze polskiej nie dzieje się nic ciekawego. Wojtaszczyk, pisarz młodego pokolenia, udowadnia, że owszem, dzieje się, i to całkiem sporo. Jego debiut, Portret trumienny, wzbudził we mnie ogromną sympatię i po czasie śmiem twierdzić, że był to debiut w zasadzie doskonały. Mówi się, że drugą książką trudno powtórzyć sukces pierwszej. Czy Wojtaszczykowi się to udało? W sensie medialnym – na pewno. O Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć usłyszałam już na długo przed premierą. A jak literacko?
Akcja książki rozpoczyna się wraz z opublikowaniem w Głosie Wielkopolskim wiadomości o zamordowaniu masy chomików w twórczym akcie desperacji. Ich truchła upchano w pleksiglasowych trumienkach, umieszczonych w piwnicy przy ulicy Głogowskiej w Poznaniu, bo właśnie w tym mieście toczą się wydarzenia. Skandaliczny czyn popełniony przez bezrobotnego absolwenta Uniwersytetu Artystycznego dzieli poznańskie społeczeństwo na dwa obozy. Jedni uważają, że to zbrodnia, a przestępca powinien jak najszybciej dostać się za kratki. Drudzy zaś są zdania, iż czyn ma wyższy wymiar i interpretują go jako krzyk rozpaczy człowieka, mającego przed sobą niegdyś świetlaną przyszłość, teraz zaś, z powodu niedostatecznej pomocy ze strony władz miasta, jedynie brak perspektyw. Martwe chomiki, które mnie osobiście śmieszą trochę mniej niż żywe chomiki, stają się więc pretekstem do rozmowy o rzeczach zaskakująco poważnych i wcale nieśmiesznych. Na szczęście Wojtaszczyk umiejętnie ubiera temat we właściwy sobie absurd oraz ironię, tak, by nie zmęczyć czytelnika i dzięki solidnej porcji rozrywki skłonić go do poważniejszych refleksji.
Bohaterami Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć, są Evan, rzeźbiarz, aktualnie pracownik kwiaciarni mieszczącej się przy Rynku Jeżyckim, w jednej drugiej Polak, w jednej drugiej Anglik, jego współlokatorka Weronika, stereotypowa filolożka polska i Witold, wynajmujący kwatery dwójce pozostałych. Każdy z trójki współlokatorów jest niezrównoważony, ale ten ostatni zdecydowanie najbardziej, od początku do końca. Typowi mieszkańcy Poznania, bym rzekła, bo tak to miasto właśnie działa na ludzi; psychopatów utwierdza w swojej psychozie, a nawet najprawilniejszego człowieka potrafi sprowadzić na manowce. Choć to już moja zupełnie prywatna refleksja, zbudowana w drodze zdobytych przeze mnie kolorowych doświadczeń. Poznań u Wojtaszczyka jest inny; lśni również feerią barw, a w zasadzie całą tęczą. Zdarzają się tu czyny straszne, w końcu przemoc: morderstwo, złamana noga, morderstwo, morderstwo… Ale są one wynikiem bezsilności i spowodowane niezrozumieniem, nie zaś bestialstwem samym w sobie. Ale o tym za chwilę. Poznań w Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć, jest przerysowaną stolicą hipsterstwa. I to tak bardzo, że Evan skazany jest na picie kolorowego likieru w knajpce, ponieważ trudno mu znaleźć miejsce, gdzie można się zwyczajnie urżnąć w środku dnia (a przecież wystarczyło podejść do Dragona… Evan i ja najwyraźniej egzystujemy w dwóch różnych światach, literackim i rzeczywistym, czasem się mieszają i trudno się połapać, co gdzie się dzieje, ale tak, to o to chyba chodzi). Całe szczęście, że i likierem można się upić!
Wyeksponowanie Poznania poprzez postawienie go w takim a nie innym świetle, wydaje mi się troszkę krzywdzące, ale czy nie jest właśnie tak, że Poznań czuje się skrzywdzony i w istocie takim jest, w dodatku na własne życzenie, nieustannie porównujący się z Warszawą, która nie jest gorsza ani nie jest lepsza, tylko inna, tak po prostu? Echa tej wojny również pobrzmiewają w książce. Przez cały czas, niczym terkot koralików wczepionych w szprychy holenderskich rowerów, których koła przetaczają się po ścieżce rowerowej wytyczonej pod Collegium Maius przy Fredry. Poznańska mekka humanistów stała się w książce domem oderwanych od rzeczywistości intelektualistów i modnych hipsterów, których według mnie najlepiej wyraża Witold.
Witold Szpak, chyba główny bohater książki, bo jego przeszłość została przedstawiona przez autora najgłębiej spośród wszystkich postaci, uważa się za lepszych od innych. Z powodu czegoś, co upierdoliło mu się w głowie. Wydaje mu się, że jest częścią brytyjskiej rodziny królewskiej, ale w praktyce gówno wie o prawdziwym życiu współczesnej arystokracji. I to w jakiś sposób skojarzyło mi się ze współczesnymi hipsterami. Są grupą w jakiś sposób wyobcowaną, jak właśnie Witold. Zdarza się, że traktują z góry członków innych grup miejskich społeczności, a przecież w istocie hipsterami nie są. Oni, niestety, z tego, co wiem, nie istnieją od 1997 roku, bo wtedy właśnie świat doczesny opuścił William S. Burroughs, dla mnie ostatni prawdziwy hipster, amerykański wieszcz beat generation. Było, minęło, a ja bym tylko chciała, by choć co trzeci współczesny hipster wiedział, skąd wzięła się nazwa jego subkultury.
W ogóle, to, co Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć ma wspólnego z Portretem trumiennym, to właśnie tą swoistą wyższość bohaterów; poczucie, że są lepsi od reszty. Nie chodzi tylko o chore rojenia Witolda, ale o Evana, który odgradza się od reszty świata, bo jest artystą. Rzeźbiarz uważa się momentami za osobę zupełnie innego pokroju niż reszta spotykanych przez niego ludzi. Cóż, artyści tak mają, nieprawdaż? Ale ludzie z Czempinia? I tłum zgromadzony podczas pogrzebu za plecami Weroniki czuje się lepszy. Ludzie z niewielkiej miejscowości kpią jakby z nieboszczyka, który wyjechał do większego miasta, by znaleźć jakieś perspektywy na rozwój lub odnalezienie prawdziwego siebie. Z kolei bojkotujący Uniwersytet Artystyczny humaniści czują wyższość nad studentami z Politechniki. I tak dalej, i tak dalej…
Jakie to trafne i jakie to polskie, pomyślałam sobie podczas lektury. Może to jest nasza narodowa przywara? Podświadomie szufladkujemy ludzi w ten sposób, by samemu znaleźć się w szufladce powyżej? A może to cecha całego świata? A może tak mi się tylko wydaje?
W każdym razie, bohaterowie nie dają się polubić. Przedstawieni są w sposób nieraz głęboko sarkastyczny i bywają przez to śmieszni. Są wyobcowani, mają się za lepszych od innych, ale przy tym, nawet gdy dokonują czynów strasznych, pozostają bardzo ludzcy i prawdziwi. Zwłaszcza dzięki niezrozumieniu i tej bezsilności, o jakiej wspomniałam wcześniej.
Bo taka jest prawda, że obok prozaicznego pragnienia bycia kochanym i czucia się potrzebnym, znaczącym, bohaterowie w głównej mierze przejawiają kryzys, o jakim zaczął pisać chyba Jakub Żulczyk w Zrób mi jakąś krzywdę. Kończą się studia i czas zabawy. Co zostaje? Tytuł. Papier. I praca, jeśli skończyłeś prawo, medycynę lub projektowanie maszyn. A jeśliś wybrał filologię polską, malarstwo, teatrologię czy filmoznawstwo, masz problem. Na przykład z ubezpieczeniem, jeśli nie zameldujesz się w urzędzie jako bezrobotny. Tak wygląda życie. To poezja, nie proza, a Weronika i pozostała brać studencka z Collegium Maius zupełnie nie na to była przygotowana. Co pozostaje, kiedy słowa nie działają? Agresja. A zatem na końcu musi dojść do bitwy. Tak to już chyba jest w tej naszej współczesnej polskiej mentalności literackiej. Bitwa w Nocy żywych Żydów Igora Ostachowicza i w Nie-halo Ignacego Karpowicza. Aż się zrymowało, co stanowi niepodważalny dowód, że wniosek jest jak najbardziej słuszny…
Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć, to mądra książka o niemądrych studentach. Niemądrych, bo nie wiedzą, że żeby coś dostać, trzeba na to zasłużyć ciężką pracą. Ale to nie ich wina. Im tego nikt po prostu wcześniej nie uświadomił.
A język powieści? Nieskomplikowany, choć bogaty. Momentami brawurowe zabawy słowem, innym razem niezwykła drobiazgowość, która nie jest za bardzo w moim guście, ale tutaj jak najbardziej pasowała. Kuba Wojtaszczyk umie pisać, więc bardzo mnie cieszy, że to robi, w odróżnieniu od tych, co pisać nie potrafią, a nikt im nie powie, żeby przestali… Chciałabym, żeby Polakom bardziej się chciało pisać i walczyć o ich debiuty literackie. I chciałabym więcej szczerości w narodzie, żeby móc chwalić i nagradzać tych, którym naprawdę się to należy, jak Wojtaszczykowi.
A więc tak, druga książka jest tak dobra jak pierwsza… Traktuje o rzeczach ważniejszych, ale większą przyjemność sprawiła mi jednak lektura Portretu trumiennego. Chodzi chyba o to, że przeszłam już przez pewien etap w życiu. Bo w Kiedy zdarza się przemoc jest za dużo pustki. Pustki, która dotyka każdego człowieka, zastanawiającego się, w jaką stronę konkretnie pójść i kim tak naprawdę być. Każdy w życiu ma ten moment, tak samo jak bohaterowie nowej książki Wojtaszczyka, a ja na szczęście mam te gorzkie chwile za sobą i uciekam od nich jak najdalej, jak najszybciej. W dobrą stronę. (Czuję jak serce rwie się do ciebie… Nie mogę uwolnić się od Dawida Podsiadło, ratunku!). Co nie zmienia faktu, że każdy Polak, tak, każdy Polak, potwierdzam, powinien przeczytać książkę Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć. Dzięki temu może więcej zrozumieć. Może, nie musi. Ale warto byłoby, gdyby ta powieść trafiła na listę lektur.
8/10
Od dawna przymierzam się do tej książki, może wreszcie znajdę czas 🙂