Każdy chyba wie, że weganie i Jehowi to najgorszy sort człowieka. Według nich do nieba pójdzie tylko ten, którego dieta składa się z sałaty na śniadanie, obiad i kolację. Co i tak nie jest zagwarantowane, bo w niebie jest tylko 144 tysiące miejsc, z czego więcej niż połowa została już zaklepana.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że (jak wynika z badań amerykańskich naukowców) połowa z nich to szkodliwi dla społeczeństwa, chorzy psychicznie ludzie! Powinni być w pokojach bez klamek zamiast kierować pojazdami jak normalni ludzie, jedzący wołowinę!
Może jeszcze się wierzą w ewolucyjną teorię krzyżowania się neandertalczyków z homo sapiens? Szarlataneria, nie słuchajcie ich, bo skończycie jak ta cała Greta Thunberg. Ta wkurzająca smarkula, co staje przed kamerami bez makijażu (zero szacunku do telewidzów) i ma czelność krytykować starszych ludzi! Z tytułami przed nazwiskiem! Jej to już się w głowie pomieszało, naprawdę myśli, ze zmieni świat? Przecież jest kobietą, to wykluczone.
Trudno mi pisać dalej, parafrazując zasłyszane ostatnio wypowiedzi dalszych znajomych czy nagłówki artykułów.
Absurd powyższych sformułowań sprawia, że jednocześnie uśmiecham się i ocieram łezkę. Upewniam się, że mam zamknięte usta. Biorę głęboki oddech przez nozdrza, czuję, jak coś w środku mnie coś się porusza, wypuszczam powietrze i staram się spośród tej całej kakofonii wybrać tylko jeden dźwięk. Kosmiczny dubstep.
Dzisiaj brzmi jak In My Mind w wykonaniu Dynoro, Gigi D’Agostino, bo sąsiedzi chyba robią przedpołudniowy aerobik.
Chcę opowiedzieć Wam trzy historie, które przydarzyły mi się w ciągu ostatnich miesięcy. Morały wyciągnijcie proszę sami. I podzielcie się nimi w komentarzach, bym wiedziała, że dobrze się rozumiemy.
Pierwsza historia wydarzyła się w ubiegłym roku, w drodze do szpitala.
Miałam umówioną wizytę u hemetologa na obrzeżach Poznania. Nie czułam się za dobrze. Niski poziom białych krwinek nie jest szczególnym powodem do skakania z radości. Ostatnie dni spędziłam na słuchaniu i uspakajaniu zamartwiających się rodziców. Pocieszałam mamę, jak mogłam, chociaż czułam, że to do końca nie fair. Z dwóch powodów: to ze mną było coś nie tak, więc to ja potrzebowałam wsparcia. Ponadto nie wiedziałam do końca, czemu się tak wszyscy denerwujemy i smucimy, przecież w sumie nikt nie wie, o co chodzi z tymi całymi leukocytami. Bałam się, bo w Internecie zaczęłam już czytać artykuły o białaczce, ale na dobrą sprawę nic nie było wiadomo.
Do lekarza musiałam dostać się Uberem. Czekałam na samochód przy Placu Bernardyńskim. I niby świeciło słońce, wokół panowało lato i ludzie cieszyli się życiem, ale jakby tak nie bardzo. Aż wreszcie przyjechał kierowca, usiadłam obok niego w aucie, zamknęłam za sobą drzwi i wymieniliśmy ze sobą promienne uśmiechy. Ruszyliśmy.
To był mężczyzna w wieku moich rodziców, pewnie koło sześćdziesiątki. Siwowłosy, słusznych gabarytów, posiadający umiejętności oratorskie. Już po kilkunastu sekundach, mimo dzielących nas ponad trzydziestu latach różnicy, przeszliśmy na ty. Co chwila wybuchaliśmy śmiechem. Przed nami były korki i kilka kilometrów powolnej jazdy. Rozmawialiśmy o gotowaniu w Thermomiksie, podróżach, przyrodzie, zwierzętach oraz miłości.
– Bo ja, Emilko – wyznał kierowca – po prostu kocham ludzi. Wszystkich ludzi. Nawet tych, których nie znoszę.
Wiedziałam, że mówi prawdę.
Przy kluczyku w stacyjce dyndał breloczek z napisem JW. Nie zdziwiło mi więc, gdy wspomniał, że należy do Chrześcijańskiego Zboru Świadków Jehowy. Przez chwilę w głowie zaczęły wirować mi myśli. Może będzie chciał mnie ewangelizować? Trochę też mu zazdrościłam, mógł tak łatwo określić swoją religię, a ja? Ech. Nie warto było jednak tracić czasu na nic nie znaczące opinie. Szczęśliwie szybko przywołałam się do porządku i cieszyłam szybko upływającymi minutami spędzonymi z tym niezwykłym, ciepłym człowiekiem. W końcu życie nie jest po to, by je oceniać, tylko po to, by je przeżywać.
Kiedy wysiadłam przed szpitalem, zobaczyłam, że promienie słońca, które padają na liście, czynią je prawdziwie złotymi. Powietrze pachniało świeżością, a ja, lekkim krokiem, podążyłam na spotkanie z przeznaczeniem.
Druga historia wydarzyła się w maju bieżącego roku, w drodze do Warszawy.
Pierwszy raz byłam w Łodzi i przykro mi było, że tak szybko muszę ją opuścić, ale czekały na mnie umówione spotkania podczas Targów Książki. Z obrzeży miasta musiałam dotrzeć na Łódź Fabryczną, więc znów sięgnęłam po Ubera. Chłopak, który po mnie przyjechał, wyglądał na takiego, który dużo już w życiu przeszedł. Po jego twarzy poznałam, że mógł mieć do czynienia z kilkoma nielegalnymi substancjami.
Na początku gadka się nie kleiła. Bez wątpienia dzieliło nas wiele. W końcu był moim kierowcą, a ja nie miałam nawet prawa jazdy. On był w pracy, a ja jechałam, mówiąc w dużym skrócie, na kilkudniowe balety. Kolejna próba rozmowy znów nas podzieliła. On miał żonę i dziecko, a ja po raz pierwszy w życiu zaczynałam mieszkać z chłopakiem. Mówiliśmy po polsku, ale to był diametralnie inny język.
Tylko że oboje nie poddawaliśmy się w szukaniu choć jednego wspólnego tematu. I już to, samo w sobie, było cudowne.
Tym, co łączy nas wszystkich, jest to, że każdy człowiek, niezależnie od statusu majątkowego, wykształcenia, pochodzenia czy religii, ma historię. Historia mojego kierowcy była taka, że właśnie znajdował się w punkcie zwrotnym. Musiał zrezygnować z jeżdżenia uberem, bo choć udawało mu się dzięki temu nieźle zarobić, to praca w niestabilnych godzinach bardzo mu szkodziła.
– Potrzebuję rutyny i pracy na etacie, bo w mojej chorobie psychicznej rutyna jest bardzo ważna, inaczej będzie słabo, a nie mogę się załamać, bo mam rodzinę. Mam dla kogo żyć.
Pierwsza myśl, która się u mnie pojawiła, była niewłaściwa. Nie była też do końca moja, tylko zasłyszana. Człowiek chory psychicznie to niebezpieczeństwo. Znowu szybko się zreflektowałam. Nic mi się nie stanie, bo sama też miałam problemy psychiczne i byłam u specjalisty. Nikogo nie skrzywdziłam, więc dlaczego myślę tak o tym młodym mężczyźnie obok? Naprawdę jestem osobą aż tak podatną na stereotypy?
Trochę pociągnęłam kierowcę za język. Bez żadnego krygowania się zaczął mówić o zespole chorób psychicznych, które sprawiają, że jest bardzo podatny na nałogi. Opowiadał, jak wyszedł z najróżniejszych uzależnień. Jak był w Monarze. Jak wciąż walczy z nieprawidłowymi tendencjami u siebie, bo np. bardzo pochopnie wziął pożyczkę, by wyjechać na wakacje z żoną i dzieckiem, pocieszyć się piaskiem, morzem i słońcem… A teraz musi pracować po dwanaście godzin i więcej, żeby się odkuć, ale było warto, bo syn miał taki wielki uśmiech na buzi…
Włączyłam się do rozmowy, bo przecież ostatnio czytałam o Programie 12 kroków, by samej rzucić palenie.
Wszystkie bariery legły w gruzach. Wymienialiśmy się poglądami. Opowiadaliśmy o różnych doświadczeniach. Wreszcie zapytał, kiedy mam pociąg. Zostało mi jeszcze ponad czterdzieści minut, bo bardzo szybko przejechaliśmy przez spokojną o tej godzinie Łódź. Zapytał, czy może mnie porwać, a ja skinęłam głową. Wyłączył aplikację i zaczęliśmy jeździć między kamienicami. Tłumaczył mi, co było kiedyś tu i tam, a co warto zwiedzić, gdy przyjadę następnym razem na dłużej.
Kiedy byłam już na dworcu, pomyślałam sobie, że mam szczęście do kierowców.
Trzecia historia dzieje się cały czas, w drodze do wolności.
W moim najbliższym towarzystwie przez długi czas nie było ani jednego wegetarianina, nie mówiąc już o weganach. Ale miałam Facebooka. Widziałam treści dodawane przez kobiety, które podziwiałam. Największy wkład tutaj miała pisarka i blogerka Marta Płusa, która nie bała pisać się o przemocy wobec zwierząt, które idą na rzeź. Jej odwaga, determinacja i troska o inne istnienia promieniowała na mnie przez wifi. Potem, podczas warsztatów pisarskich, moja idolka, Sylwia Chutnik, zamówiła wegetariański obiad. Siedziałam naprzeciwko niej, zastanawiając się, co jest tak wyjątkowego w moim dewolaju, żebym musiała go akurat teraz (lub kiedykolwiek) jeść. Wreszcie w moim życiu pojawiła się też Ania, natchniona weganizmem przez swoją bohaterską córkę, Kalinę.
Kiedy podjęłam decyzję, że nie jem mięsa, chwilę potem zjawiło się wsparcie. Choć początkowo byłam osamotniona w swojej diecie i emocjonalnym stosunku do innych zwierząt (piszę: innych, bo sama też jestem zwierzęciem), nadeszła pomoc.
Ale najpierw musiałam sama do tego dojrzeć. Z własnej woli.
Gdyby jednak nie Marta, Ania, Kalina czy Sylwia Chutnik, nie byłabym świadoma, że w ogóle można nie jeść mięsa. Że się da, że to jest wykonalne, potrzebne, ogromnie ważne! To moje prywatne Grety Thunberg. Kierowczynie, które wiozą mnie swoim empatycznym uberem w świat bez przemocy na innych istotach. Prekursorki wielkich zmian, które zaczynają się nie w ich słowach. Nie na ich Facebookowych kontach. Tylko w ich czynach.
Od kiedy nie jem mięsa, prawie niczym się nie stresuję. Nie budzę się przerażona w środku nocy.
Ale to może nie mieć ze sobą związku.
Ale może też mieć.
Chciałabym teraz napisać to, od czego tak mi puchnie czasami gardło, rośnie w nim wielka gula i utrudnia oddychanie.
Jeśli chcesz kogoś ocenić, wygłosić na jego temat opinię, opowiedzieć o tym, co sądzisz na temat taki czy owaki…
Zamknij twarz. Po prostu ją zamknij, a najlepiej w ogóle nie otwieraj.
Spójrz na siebie. Na to, co robisz, a czego nie robisz. Jak jest naprawdę? Czy potrafisz tylko gadać, czy może jednak słuchasz innych? Jak się czujesz? Jak lekki balonik czy wbity głęboko w ziemię betonowy kloc? Czy chcesz poznać czyjeś zdanie, by zrozumieć drugą osobę, czy po prostu szukasz możliwości wykrzyczenia głupich myśli, które nawet nie są Twoje, lecz zostały Ci zaszczepione przez media, politykę, wiecznie narzekającego na wszystko sąsiada czy wszechwiedzącą ciotkę, której największą ambicją jest to, by mąż miał jak najnowsze auto?
Zamiast wciąż gadać, chwyć za rękę drugą osobę.
Zapytaj ją: jak się dzisiaj czujesz?
Zastanów się. Czy potrafisz kochać każdego człowieka? Tego, który jest od Ciebie tak bardzo inny i tego, który jest dokładnie taki sam jak Ty? Nie? A próbujesz ich chociaż nie nienawidzić? Włącznie z sobą? Albo innymi zwierzętami?
Nie?
To zamknij się i weź w końcu do roboty. Długa droga przed Tobą.
Twoja
PS
Jeśli Ci się podobało, zrób coś, zamiast niepotrzebnie gdakać, i udostępnij.
Jak zaczęłam czytać, pomyślałam, że natrafiłam na jeden z TYCH blogów.
Otaczają mnie ludzie, którzy uwielbiają komentować i oceniać. Ostatnio zaczęłam trochę ekologiczniej się prowadzić – że tak powiem. Bawełniane torebki na zakupy, mydło w kostce zamiast w plastiku, drewniana szczoteczka do zębów – takie drobne rzeczy. Nie oczekuję, że ktoś będzie mi za to bił pokłony. Ale jednocześnie smutno mi, gdy ktoś tak łatwo, nawet w żartach to wyśmiewa. Bo łatwiej jest skomentować i ocenić niż może się zainspirować. Odnoszę wrażenie, że Mój Narzeczony pije wodę butelki plastikowej mi na złość 😀 Ale ma już bambusową szczoteczkę do zębów i chyba podkrada moje mydło 😉
Pozdrawiam serdecznie! 🙂