Rok 2020 bywał naprawdę do bani. Zwłaszcza w kwestii literatury. Poniżej przedstawiam moje książkowe rozczarowania 2020. Zdziwicie się!
Oto ona, baronowa polskiej sceny serialowej. Jak już coś o kimś napisze, to tak mu w pięty idzie, że potem muszą na autorkę zrobić nagonkę w mediach… Bo przecież szczerą prawdę głosi. Uwielbiana przez miliony Polaków, znająca się na lepiej na klimacie w naszym narodzie niż Instytut Meteorologii, Ilona Łebkowska!
Przepadam za Facebookiem pani Ilony i jestem ogromną fanką jej wystąpień. Dzieciństwo wspominam właśnie tak, że po ciężkim dniu w obu szkołach (najpierw podstawowej, potem muzycznej) jadłam obiad i oglądałam z mamą perypetie Mostowiaków. I doskonale rozumiałam Hankę, która rzuciła na chwilę Marka, by towarzyszyć w ostatnich chwilach życia Marcinowi, ukochanemu ze szkoły…
Trochę zatem z sentymentu sięgnęłam po powieść pt. Idealna rodzina.
Ogólnie nie czytam polskiej literatury obyczajowej (choć sama ją tworzę), bo wolę amerykańską. Chyba że chodzi o książki Tomka Betchera, to co innego, zupełnie inna klasa. Co zaś się tyczy powieści Ilony Łebkowskiej…
Niestety serialowa dykcja Idealnej rodziny nie przypadła mi do gustu. Język bohaterów, choć żywy i naturalny czasem za bardzo przypominał serialowe sceny. Momentami miałam wrażenie, że czytam właśnie scenariusz, a nie powieść. Tematyka przedstawiona w książce w ogóle do mnie nie przemówiła. Główna bohaterka, słynna scenarzystka, zapatrzona w siebie i swoją karierę, nie licząca się z nikim, nawet własnym mężem czy dziećmi, nagle zaczyna widzieć postaci ze swojego serialu. Nie wiemy, czy to jej fantazja, czy akcja rodem z kryminału, czy nadchodzące wielkimi krokami załamanie nerwowe. Fabuła jest jednak łatwa do przewidzenia, tło psychologiczne dobrze i precyzyjnie skrojone, ale też bez fajerwerków… I choć śmiałam się czasami jak norka, bo Idealna rodzina to momentami świetna satyra na żyćko w Warszawie i humor pani Ilona ma naprawdę fenomenalny, to niestety zakończenie nie było żadnym zaskoczeniem.
Wydaje mi się jednak, że nie jestem docelową odbiorczynią tej książki. Po prostu już jakiś czas temu z mojej listy priorytetów zniknęła kariera, no i wolę zachwycać się literaturą niż ją konsumować. Więc napisanie to jest książka do bani byłoby bardzo niesprawiedliwe z mojej strony. Nie zrobię tego. Rozumiem bowiem zamysł. Przesłanie tej książki jest naprawdę ważne i jestem przekonana, że wielu czytelniczkom uzmysłowi szkodliwe psychologiczne schematy, w których tkwią po uszy z powodu wychowania.
Ale będę czekać na inne książki i chętnie po nie sięgnę, bo jestem przekonana, że prędzej czy później pani Ilona napisze coś naprawdę petardziastego.
Póki co, 3/10 dla Idealnej rodziny.
Myślałam, że jak Marcin Meller powie o książce, że to czytelniczy święty Graal, to naprawdę będzie to dosłownie czytelniczy święty Graal, a nie dzban wypełniona wypełniony mało efektowną mieszanką złotych myśli i brutalności. Może niektórym uderzy do głowy, ale jeżeli chodzi o trunki, to wolę albo coś z górnej półki, albo w ogóle nic. A tu można się tak ożłopać z tego dzbana, że potem aż suszy i szybko trzeba popić czymś naprawdę dobrym.
Shantaram Gregory’ego Davida Robertsa to jest w sumie nie wiadomo co, ale na pewno nie święty Graal.
Mamy naprawdę długą przeprawę z głównym bohaterem, Linem, który ucieka przed więzieniem w Australii. Trafia do Indii, gdzie poznaje zupełnie inną mentalność od tej mu znanej. Ludzi, którzy myślą sercem i czują głową. Zakochuje się, zawiera przyjaźnie, zostaje przemytnikiem… Myślałam, że to będzie opowieść o odkupieniu win, znajdywaniu nowej życiowej ścieżki, duchowym przebudzeniu… Że to będzie taka książka, która zostanie ze mną jeszcze długo po jej przeczytaniu. Autor naprawdę cudownie operuje słowem, ale bywa też niesamowicie dosadny. Cudowne językowe konstrukcje czasem wydają się być groteskowe. (Wg sceny seksu są zbyt egzaltowane; jeśli ktoś wjeżdżałby we mnie swoim rydwanem, to podejrzewam, że bolałoby mnie to bardzo). A obrazowość perypetii w slumsach czy indyjskim więzieniu przyprawiała o bóle brzucha.
Fajne to było pod względem złotych myśli i opisów życia w Indiach, bo faktycznie można zakochać się w tym kraju podczas lektury. Ale Shantaram dla mnie jest stanowczo za długie, a historia bohatera nie zawiera głębi, która zaspokoiłaby mój apetyt na duchową strawę. W skrócie: powieść stosunkowo niezła, ale bardzo przereklamowana.
6/10
W tym roku złakniona byłam gorąco fantasy, ale niestety, przeczytałam dwie powieści tego rodzaju i srogo się przejechałam.
Wielkie, ogromne wręcz nadzieje wiązałam z tylekroć zachwalaną Szeptuchą.
Tymczasem w zeszłym roku zaopatrzyłam się w pierwszy tom i po piętnastu, może dwudziestu stronach utknęłam.
Katarzyna Berenika Miszczuk nie zrobiła absolutnie nic, by mnie zainteresować rozwojem akcji. W pierwszej chwili poznajemy bohaterkę, której nie potrafiłam polubić. Bo, jak śpiewa Tomasz Organek, Nie lubię kobiet, które pachną mydłem. Ich trumny są czyste. A ich serca są zimne. Tych kobiet nogi nigdy się nie rozkładają. No i Gosława, pruderyjna studentka, która przyjeżdża na wieś, by odbyć staż u miejscowej szeptuchy, właśnie taka jest. Boi się kleszczy, kwiczy na widok błota, uważa, że konie są głupie… Nie potrafi sobie sama poradzić dosłownie z niczym, więc już z najdrobniejszych opałów musi uratować ją książę z bajki, Mieszko.
Liczyłam, że Gosława z mądrzeje. Że przeżyje przebudzenie dzięki kontaktowi z naturą. Albo że ktoś ją po drodze zaciuka i już nie będę musiała o niej czytać.
No niestety.
Bo widzicie, problem jest taki, że książka napisana jest bardzo nieźle. Akcja cały czas posuwa się w miarę wartko do przodu, wszyscy bohaterowie, poza Gosławą, dają się polubić, nawet jeśli bywają odrażający. A ta główna postać miała być chyba z zamierzenia kimś jak Bunny Tsukino czy Bridget Jones, że robi przypały, ale generalnie jest urocza i odważna. Ale czasy się zmieniły. Ja już się takimi kreacjami po prostu przejadłam.
A już najgorsze, że tuż przed punktem kulminacyjnym książka po prostu się kończy. Zatem nie dowiaduję się, jakie było rozwiązanie intrygi, bo po co? Jak kupię kolejną część, to się dowiem, nie? Grrr.
Szkoda, bo świat słowiańskich legend jest bardzo ciekawy. Ale na szczęście są inne polskie autorki tworzące w podobnym nurcie.
3/10
Wojnę makową mam na oku i liczę, że jednak moje odczucia będą inne niż Twoje! Chociaż motywacja bohatera jest dla mnie diabelnie ważna i zawsze, gdy piszę, mam takie „DLACZEGO, DLACZEGO ON TO ROBI?”. Zresztą mój notes dot. drugiej części powieści jest wypełniony takimi pytaniami. 😉
Z kolei co do Szeptuchy w pełni się zgadzam. I przyznam, że jest na takiej dziwnej płaszczyźnie z moją książką (element słowiańskich wierzeń), że jak widzę, że komuś się podobała Szeptucha, to raczej nie polubi Czarnej, czarnej toni – i na odwrót. 😉
Pozdrowienia. 🙂