Już myślałam, że będę musiała odszczekać tekst, że wena nie istnieje… Ale okazało się, że w całej mojej brawurze i lekkomyślności wcale podobnego tekstu o dziwo nie popełniłam. Dziwne to, że teraz nie muszę krzyczeć światu: hej, byłam w błędzie, tak naprawdę wena jednak istnieje! I z pełnym przekonaniem powiedzieć Wam, że to całkiem naturalny stan, dostępny na wyciągnięcie ręki.
Jako dzieciak pisałam prawie bez przerwy. Nie było takiej sytuacji, że nie miałam czasu na pisanie. Odkładałam na bok dosłownie wszystko: lekcje pianina, sprzątanie pokoju, granie w simsy i inne jakże fascynujące rozrywki, których tak wiele było na początku lat 2000… Chciałam pisać, bo mnie to kręciło najbardziej na świecie. Słowa same układały mi się w głowie, a historie spływały na papier.
Potem ktoś mi wmówił (pewnie system), że trzeba się skupić na przyszłości, zdać porządnie maturę, dostać się na studia i iść na etat, bo inaczej może być w życiu krucho.
Obecnie mega współczuję ludziom, którzy posłuchali tej rady. Zrobili to, czego oczekiwali od nich rodzice i rząd. Skończyli studia, na które nierzadko musieli zaciągnąć kredyty, a potem poszli do ciężkiej pracy, gdzie sporą część tego, co zarobili, zabrał rząd. Na ubezpieczenie zdrowotne, emeryturę i podatki do skarbu państwa. I wczoraj Ci ludzie wylecieli z pracy.
A teraz nie mogą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, uzależnieni od tego, czy ktoś im da pracę, czy im jej nie da.
Przepraszam, to była taka dygresja w czasach zarazy.
Ale wczoraj oglądałam Roberta Kiyosakiego na żywo i stwierdziłam: kurczę, koleś ma rację. Ci, którzy lamentują, że nie dostaną zasiłku, że nie wiedzą, co teraz z ich życiem… Tak naprawdę są ciołkami. Wciąż żyjemy w XXI wieku. Nikt nam nie odciął (póki co) Internetu, większość ma smartfona. Jeśli ruszysz głową, uda Ci się teraz przeżyć nawet, jeśli straciłeś pracę. Możesz np. sprzedać to, co masz albo stworzyć coś nowego i z tego zrobić produkt. Jesteś specjalistą? Uruchom konsultacje on-line. Uczysz? Zorganizuj korepetycje LIVE. Fotografujesz? Stwórz wiralowe foty na Insta i spienięż liczbę kliknięć. To nie jest trudne. Jedyne, czego potrzebujesz…
To kreatywność.
Próbowano ją u mnie stłumić na wszelkie sposoby. Z jednej strony w szkole nauczyciele myśleli, że pobudzają swoich uczniów, ale kiedy starałam się wymyślić coś nieszablonowego, słyszałam: Emilia, nie możesz zorganizować tak wielkiego przedsięwzięcia, bo nie dasz rady nauczyć swoich kolegów z klasy w tak krótkim czasie tego czy tamtego. Niby dlaczego? Skoro ja uważałam, że to możliwe, moi koledzy uważali, że to możliwe i chcieli to zrobić, to dlaczego nauczycielka wchodziła w to wszystko z impetem i mówiła: nie i koniec? Zastanówcie się… Co mogło nią kierować?
W domu do tej pory słyszę: zrób jedno, ale porządnie. Jakby to była jedyna możliwa ścieżka rozwoju. Nie mówię, że moi rodzice są w błędzie, tak, warto realizować pojedyncze projekty od początku do końca. Ale gdybym się ich słuchała, nie zostałabym blogerką. Tu się nie da robić tylko jednego, np. pisać nowe wpisy na bloga. Trzeba je też promować. Kontaktować się z ludźmi. Pisać listy w newsletterze, odpisywać na wiadomości, robić zdjęcia na Instagram, organizować live’y… Prowadzenie działalności agencji marketingowej i wydawniczej to nie tylko odświeżanie konta i sprawdzanie, czy klient wpłacił. To jest robienie marketingu, redagowanie tekstów, doradztwo, koordynacja i dziesiątki innych czynności. Skoro chcę robić różne rzeczy, mam do tego czas (ponieważ umiem nim zarządzać) i środki, dlaczego nie mogę?
Największym niebezpieczeństwem dla większości z nas nie jest to, że mierzymy za wysoko i nie osiągamy celu, ale to że mierzymy za nisko i cel osiągamy.
Michał Anioł
Każdy, kto Ci mówi, że nie dasz rady, nie odniesiesz sukcesu, nie uda Ci się… Tak naprawdę mówi to, bo on sam by nie dał. Ale jesteśmy różnymi ludźmi. Nie mierzmy innych własną miarą, dobra?
Wiecie, że gdy Michał Anioł pracował nad Dawidem, to był często krytykowany? Jakiś nadziany plejas, a dokładnie Gonfaloniere Soderini, pouczał rzeźbiarza, że posąg ma za duży nos. Michał Anioł udał, że poprawia twarz Dawida. Oczywiście nic nie zmienił w swoim zamyśle, ale spytał bogacza, czy teraz jest lepiej. No i co powiedział Soderini? „Można rzec, że teraz ta twarz będzie żyła i że to ja nadałem jej życie”.
No i dobra. Wróćmy do tematu.
Może nie do końca byłam przekonana co do systemu, ale robiłam to, co inni. Och, jakże mnie to niszczyło od środka! Kiedy byłam tą owieczką, pędzącą za innymi, nie wiedzącą ani po co, ani dokąd, myślałam cały czas, że eksploduję. I eksplodowałam, a jakże! Co chwila, w najmniej oczekiwanych sytuacjach! Na przykład tuż przed maturą.
Pamiętam lekcję matmy, na której rozmawiałam sobie z koleżanką i jednocześnie pisałam nowe opowiadanie. Musiałam to zrobić, inaczej bym pękła. Podszedł do mnie nauczyciel i zapytał, gdzie mam zeszyt. Prawda była taka, że nie miałam zielonego pojęcia i nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy widziałam go po raz ostatni.
Nie widziałam też powodu, by kłamać nauczycielowi, więc odpowiedziałam, że zadał bardzo dobre pytanie i to całkiem interesująca kwestia.
Większość nauczycieli pewnie by powiedziała: nie pyskuj, jesteś bezczelna, itd., ale ten szczególny nauczyciel matmy, który był też poetą, zadał kolejne pytanie. Spytał mnie, czy zdam maturę z matematyki. Odpowiedziałam, że jasne. Wiecie, znałam kilka wzorów, umiałam myśleć, zwłaszcza w stresujących sytuacjach, więc dlaczego miałoby mi się nie udać? Matematyk uśmiechnął się i podszedł do kolejnej ławki.
A wiecie, co się stało miesiąc później?
Zdałam maturę z matematyki.
I poszłam na studia. A tam co chwila były kolokwia, egzaminy oraz przepytywania z różnych artykułów. Bardzo nie mogłam się w tym wszystkich poleceniach odnaleźć. Trudno mi było wyznaczyć priorytety. Program był przeładowany. Chcąc otrzymać piątkę z ukochanego przedmiotu, musiałam odpuścić sobie naukę na inny. Potem zmieniłam system, próbowałam ogarnąć wszystko na raz. Raz wychodziło, raz nie. Męczyłam się, bo nie mogłam tworzyć. A wszystko, czego pragnęłam, to było po prostu pisanie.
Tylko że wena nie przychodziła do mnie już tak często. Zaczęłam się bardzo smucić. Przeżyłam kilka ciężkich depresyjnych miesięcy. To bardzo trudne, spojrzeć tak wstecz i widzieć już jasno i klarownie, co tak naprawdę zjadało mnie od środka. Nie stres na uczelni, nie kłótnie w domu czy z chłopakiem, tylko to, że nie mogłam i już nie potrafiłam robić tego, co kocham. Cały ten trudny okres skończył się bowiem jak za dotknięciem magicznej różdżki, kiedy napisałam książkę.
I już, było po sprawie.
Sęk w tym, że uwierzyłam, iż wena nie istnieje. Tak mówili zatwardziali pisarze, określający się rzemieślnikami, jak chociażby Stephen King. Pisarz musi pisać, tralaalala, pisanie to mordęga, jeśli komuś się dobrze pisze, to znaczy, że to grafoman.
W skrócie: najpierw uwierzyłam systemowi, potem zaufałam wypalonym i przemielonym przez maszynkę konsumpcjonizmu pisarzom.
Brawo, Emilka. Pytanie: dlaczego nie uwierzyłaś sobie?
Jeśli miałaś wenę, czułaś ją, to dlaczego założyłaś, że to coś wyimaginowanego?
Kiedy tylko przez kolejne lata wena znowu się objawiała, rzadko, bo rzadko, ale zawsze, łapałam się jej desperacko. Zdarzały mi się momenty, kiedy spóźniałam się do pracy, bo od świtu stukałam w klawiaturę laptopa. Wciąż byłam twórczo zablokowana. Zamiast promować swoją debiutancką powieść, wolałam pomagać innym autorom w marketingu ich utworów, bo uważałam je za bardziej wartościowe. Aż w końcu przyszedł taki moment, że trzeba było wybrać.
Ja czy oni?
Wybrałam siebie, bo wiedziałam, że jeśli urosnę, to będę mogła im bardziej pomóc. Bez zmęczenia, bez przekraczania własnych granic. Na spokojnie, powolutku. Małymi kroczkami.
Zrezygnowałam z etatu i zadbałam o siebie. Zaczęłam słuchać tego, co się działo wewnątrz mnie i obserwować świat dookoła. Bez oceniania. Och, jakie to było trudne! Zrozumiałam, że dbanie o własne ciało wpływa korzystnie na dusze. Trenowałam bieganie i jogę. Przyzwyczaiłam się do zdrowego odżywiania. Wklepywałam różne dziwne rzeczy w skórę. Nieważne. Ale i tak poszło ekspresowo, w porównaniu z tym, że blisko ćwierć wieku żyłam na bakier z tym, kim naprawdę jestem.
Co się stało?
No normalnie objawienie, tej!
Wena istnieje. Pojawia się na samym początku jak drogowskaz. Cudowne uczucie, do którego możemy nauczyć się sami dochodzić. I być w nim, kiedy tylko mamy ochotę.
Patrzę na teksty, które napisałam, klepiąc jedynie w klawiaturę oraz na utwory stworzone pod wpływem weny.
No generalnie widać różnicę gołym okiem.
Jeśli chodzi o te pierwsze, one nie są złe. Nie mogą być złe, skoro zostały opublikowane tu i ówdzie. Ale jeśli chodzi o te drugie… Cóż. Widać w nich tchnienie Kosmosu.
Kiedy Michał Anioł (najwyraźniej współautor dzisiejszego wpisu) wypowiadał się o Dawidzie, zwykł mawiać, że nie jest autorem tego dzieła. Że posąg tkwił w marmurze, a Michał Anioł po prostu go uwolnił.
Jak tam dojść? Jak znaleźć się w miejscu, w którym wena jest nigdy niegasnącym słońcem?
Jest wiele ścieżek, o jednej z nich traktuje Julia Cameron w Drodze artysty.
Podpowiem Wam, że chcąc kroczyć tą ścieżką, warto będzie rozpocząć (zwłaszcza w tych dziwnych czasach) od słów mojego literackiego mistrza, Johna Irvinga:
To, co się dzieje na świecie, nigdy, zdaniem Garpa, nie było tak ważne, jak to, co się działo w jego wyobraźni, a więc to, nad czym pracował.
I możecie się śmiało z powyższym nie zgadzać. Ale cały ten dzisiejszy wpis mówi, że jeśli zbyt mocno przejmujemy się tym, czego chce od nas system lub słowami ludzi, którzy może i chcą dla nas dobrze, ale sami niezbyt sobie ze sobą radzą, to będziemy zbyt rozproszeni. Skupmy się na tym, czego my chcemy dla siebie. A wszyscy ci, którzy naprawdę nas kochają, umożliwią nam osiągnięcie tego celu.
Tak, to może znaczyć, że dadzą nam spokój, kiedy będziemy starać się stworzyć antologię opowiadań postapokaliptycznych w trakcie kwarantanny.
Im częściej tworzysz, tym wena częściej się pojawia. A kiedy nauczysz się ją zauważać, gdy sama przychodzi, będziesz mógł wprowadzić się w stan, kiedy to Ty do niej przyjdziesz.
Drzwi między Wami nigdy nie są zamknięte. Stoją otworem i zapraszają. Sęk w tym, byś chciał je dostrzec.
Tyle na teraz, bo czuję, że Michał Anioł chce znów przejąć kontrolę nad tą notką. Niech sobie własnego bloga założy, jak go tak ciśnie, gdziekolwiek się teraz znajduje.
Michał, w ogóle, serio, do jakiejś poważnej roboty byś się wziął.
Zdrówka, Kochani, miłości i weny! Na szczęście tych troje często idzie pod rękę. i prócz wody oraz chleba nic nam do życia więcej nie trzeba.
Trzymajcie się!
Wasza
(Michał mówi, żeby go podpisać, ale wspomniałam o nim w tytule, mam nadzieję, że to mu wystarczy).
Też bardzo lubię pisać, jednak bardziej pasują mi różnego rodzaju artykuły niż powieści i opowiadania. I jak najbardziej się z Tobą zgadzam! Są dni, kiedy muszę się zmusić do sklejenia kilku zdań, a kiedy indziej słowa same mi wypływają spod palców. I nie do końca wiem, jak i czy dam radę to jakoś usystematyzować, ale mam nadzieję, że się to uda.
Poza tym – świetny tekst i cieszę się, że do Ciebie trafiłam!
Bardzo intrygujący wpis. Również uważam, że wena istnieje tyle, że myślę, iż przejawia się ona w naszej chęci do tworzenia i pomysłów, które przyjdą nam do głowy. Zgadzam się z tym, że wena przychodzi do nas gdy tworzymy, jednak moim zdaniem u artysty nie może być to wymuszone jak to starają się nam wmówić. To musi być tylko wola artysty, bo inaczej zostanie on rzemieślnikiem… Dobrym, ale tylko rzemieślnikiem.
Pozdrawiam
Piotrek
Mnie dopadają podobne przemyślenia, właśnie po przeczytaniu Drogi artysty ( Przypadek? Nie sądzę :)) Tak, wena istnieje, tak, trzeba jej słuchać, bo inaczej pojawiają się objawy somatyczne. Serio, kiedy nie napiszę tego, co siedzi mi w środku, zaczyna boleć mnie brzuch 😉 Zblokowałam się siedem lat temu, ale na szczęście dwa lata temu weszłam na drogę odblokowania 😉 I też mnie dopadła deprecha w tym roku z powodu nietworzenia…Obecnie przebywam na urlopie dziekańskim, totalnie nie wiem czy wrócę na studia, czy zacznę inne…Wiem, że żadne studia nie sprawią, że będę mogła robić to co najbardziej kocham, czyli pisać 🙂 Tę siłę, pasję, wenę mamy w sobie. A co do „przepalonych pisarzy”…To są mężczyźni. Wiem, że żyjemy w XXI wieku, mamy równouprawnienie, ale nie uda nam się wygrać z biologią. Nasz układ hormonalny różni się od układu hormonalnego mężczyzn. Choćby wyrzut estrogenów może dodać potężnego kopa do działania, tylko trwa dwa tygodnie, a nie cały miesiąc. Im na pewno łatwiej trzymać się rutyny i pisać bez weny. Nawet Zadie Smith wspominała o tym w jednym z wywiadów…
Joanna, dzięki za wypowiedź, fantastyczne wnioski, wiesz? Nie myślałam wcześniej w podobny sposób, więc dziękuję Ci tym bardziej za skierowanie mojego umysłu na inne tory. A jednak faktycznie coś w tym jest. O wypalonych pisarkach jeszcze nie słyszałam…!