Jak radzić sobie z hejtem? Ignorować, by nie prowokować większej lawiny wyzwisk? A może wystąpić z podniesionym czołem i zacząć toczyć bitwę, która nie będzie miała końca, pochłonie mnóstwo czasu, energii i wcale nie rozwiąże problemu?
W 2015 roku napisałam wpis na bloga pt. 6 sposobów, jak radzić sobie z krytyką. Z jednej strony trochę mi przykro, że przez te sześć lat tak naprawdę nie doszłam do zbyt wielu nowych wniosków… Ale przydarzyła mi się nowa historia, którą chciałabym się z Wami podzielić. Zanim jednak to zrobię, proszę o łapkę w górę na Facebooku Fabryki. Tak na zachętę.
Długo zastanawiałam się nad tym, czy napisać tego posta. Pokaże on, że kilka niewiele znaczących słów wypowiedzianych przez człowieka kryjącego się pod pseudonimem, faktycznie na mnie wpłynęło. Sprawiło, że nie mogłam zasnąć, straciłam ochotę do realizowania swojej pasji, ciężko było mi wstać z łóżka… A zatem hejter wygrał, prawda? Dostał to, o co mu chodziło: sprawił mi ból. A ja nie chciałam mu dawać satysfakcji. Dlatego udawałam, że wszystko jest okej, niczym się nie przejmuję, ale…
Za długo praktykuję ashtangę jogę, żeby nie wiedzieć, jak szkodliwe może być oszukiwanie samej siebie. Że może niszczyć nie tylko duszę, ale i ciało. Zbyt długo uciekałam przed zakłamaniem. Nie chce mi się już tyle biegać, zmęczyłam się.
Jak boli, to boli.
Ale czemu boli? I co to właściwie znaczy?
Pewnie nie zaczęło się od tego, że ktoś po prostu, z głupia frant, zamieścił pod stroną Hotelu Aurora na lubimyczytac.pl niepochlebny komentarz na mój temat. No właśnie, na mój temat, nie na temat książki. W komentarzu wyraźnie jest zaznaczone, że ta osoba nie czytała mojej powieści. Że to, co jej nie odpowiada, to moja osoba.
Pewnie zaczęło się od tego, że nadepnęłam komuś na odcisk. Mogłam kiedyś kogoś skrzywdzić. Albo po prostu komuś się nie spodobała moja działalność. Że spełniam swoje marzenia, wydaję kolejne książki, jestem pewna siebie (choć wciąż trochę bardziej dla jaj, niż na serio…). Nie wiem, jaka była przyczyna, ale stało się. Padły słowa, które mnie zraniły. A za nimi kolejne, i kolejne…
Przeczytałam na swój temat, że jestem żałosna i narcystyczna. Że nie wolno pisać o samym sobie, że jest się w czymś mistrzynią. Że promuję się jak najęta i nie jestem w stanie zareklamować swojej książki (to chyba akurat oksymoron, ale dobra jest). Że cytaty wybrane z Hotelu Aurora są prostackie…
Bla, bla, bla.
Mogłam sobie tłumaczyć, że to wszystko nieprawda. Że to stek bzdur.
Mogłam napakować się czekoladą i zawinąć znowu w kocykowe burito, jak za starych, bardzo złych i mrocznych czasów, ale nic nie pomagało. Te słowa były jak jątrząca się rana. Zatruwały mój umysł tak bardzo, że nabrałam niechęci do wszystkiego. Bałam się pisać, bałam się wchodzić do Internetu…
A to były przecież łącznie tylko trzy komentarze.
Jednocześnie odczuwałam potężną presję. Emilia, mówiłam sobie, musisz być silna, bo inni początkujący twórcy patrzą na ciebie. Czytają twojego bloga. Chcą, byś pokazała, że można być silnym i odważnym. Że można pomimo strachu publikować swoje utwory!
Bałam się, że jedna negatywna opinia pociągnie ze sobą kolejne.
W wyobraźni widziałam już setki rozczarowanych czytelników, wydawnictwo zrywające ze mną współpracę i koniec pisarskiej kariery. Gdyby był rok 2014, kiedy borykałam się z depresją, pewnie nie znalazłabym rozwiązania tej sytuacji. Pewnie byłoby bardzo źle.
Wiem, że części z Was te wynurzenia mogą wydawać się śmieszne i znacznie przesadzone. Ale nie zmienię tego, kim jestem. A jestem osobą wysoce wrażliwą, taka już się urodziłam. To, wokół czego ktoś przejdzie obojętnie, mnie napawa ekscytacją. Kiedy jestem w nowym miejscu, nie mogę przestać zachwycać się dosłownie wszystkim, chodzę nakręcona jak króliczek duracella i wykrzykuję, jakie wszystko jest piękne i cudowne. I odwrotnie. Wystarczy naprawdę drobiazg, by sprawić mi przykrość…
Mijają lata pracy nad sobą.
Jestem pewna, że spora grupa znających mnie od niedawna osób powiedziałaby, że jestem opanowana i spokojna w każdej sytuacji. Faktycznie, ostatnio im ciężej się robi, tym łatwiej mi się uspokoić i logicznie podejść do rozwiązania problemu.
W przypadku tych bolesnych komentarzy postanowiłam więc zrobić to, co zrobiłabym, gdyby spotkało to moją przyjaciółkę.
Na pewno dałabym się jej wygadać.
Nie ukrywałam więc już, jak bardzo mi przykro. Opowiedziałam o tym mojemu partnerowi i przyjaciółkom. Nie spotkałam się jednak ze zrozumieniem. Oni nie wiedzieli, jak to jest pracować nad czymś przez długie miesiące, zdecydować się na pokazanie tego szerokiemu gronu ludzi, by sprawić im radość, a potem dostać za to po ryju. Bo dokładnie tak się czułam.
Usłyszałam od bliskich, że nie mam się tym przejmować, bo takie rzeczy po prostu będą się zdarzać. I trudno, nie możemy wymagać, że każdemu, kto zetknie się z naszą twórczością, będzie się nam ona podobać. Są różne grupy docelowe, różni ludzie, różne oczekiwania. Różność jest piękna. Trzeba ją zaakceptować.
To mądre i potrzebne słowa. Ale wciąż czułam się niezrozumiana.
I wtedy dotarło do mnie, że te osoby, które obrzuciły mnie łajnem, być może też są niezrozumiane. Pomyślałam nie tylko o sobie, ale szerzej o dużo poważniejszych problemach. Nic nie usprawiedliwia hejtu, ale ci, którzy hejtują, też są skrzywdzeni. Niezrozumiani i nierozumiejący. Zadają ból, bo sami go czują. A jeśli nie, to znaczy, że nie rozumieją. Nie znają mnie. Widzą ułamek mojej osoby. Cel, w który można dowalić. Radość, którą można zniszczyć.
Nie mają zielonego pojęcia, ile chorób przeszłam, ile zawodów w życiu mnie spotkało, jak często spotykałam się z odrzuceniem.
Zrozumiałam sama siebie. Zrozumiałam to, co zrobiłam. A napisałam sama o sobie, w komentarzu na lubimyczytac.pl, że jestem z siebie dumna. Ile osób tak może o sobie powiedzieć? Naprawdę niewiele. I nie żałuję tego, co zrobiłam, bo będę głośno mówić o tym, że jestem zadowolona z roboty, którą wykonałam, żeby ludziom przestało wydawać się to egoistyczne. Ale faktycznie, z marketingowego punktu widzenia, to był strzał w kolano, na którym powinnam być przygotowana. Zrozumiałam swoje własne uczucia i to, że nawet w hejcie (którego, podkreślę, nie usprawiedliwiam ani trochę) było ziarnko prawdy. (Oczywiście hejter zawsze znajdzie coś, do czego można się przyczepić, ale nie teraz o tym).
Kiedy Chiny zaatakowały Tybet, Dalajlama, kierując się wyższym dobrem, nie chciał wszczynać wojny. Wiedział, że zginą w niej ludzie, a życie jest świętością. I tak w starciu z armią poległo już 4 tysiące tybetańskich żołnierzy. Dalajlamie zależało jednak w dalszym ciągu na pokojowej ugodzie. I wcale nie ustąpił.
Uważam, że dialog to ścieżka miłości.
Próbowałam skontaktować się z hejterami, ale mieli poblokowane wszystkie możliwości kontaktu z nimi. Nie wiem nawet, jak się nazywają. Chciałam zapytać, dlaczego. Ale najwyraźniej ich komentarze były po prostu formą destrukcji, niczym więcej.
Wobec tego pozostało mi nie ustąpić. Bronić siebie.
Pierwszy raz dokładnie przeczytałam kąśliwe komentarze. W mojej głowie negatywnych opinii było z pięćdziesiąt. Kiedy jednak dokładnie się z nimi zapoznałam, okazało się, że to tylko trzy wypowiedzi. Tylko trzy! Wypunktowałam je i napisałam do administracji Lubimyczytac.pl, by i tam się im przyjrzeli. Może tylko mnie wydaje się, że to hejt? Jeśli tak, ulga. Jeśli nie, powinni coś z tym zrobić, bo problem nie dotyczy jedynie mnie.
Jakie wnioski z tej przygody?
Po pierwsze, tak się cieszę, że nie jestem sławna niczym Blanka Lipińska. Nie uniosłabym ciężaru takiej popularności.
Po drugie, już zupełnie serio, kiedy skonfrontowałam się z oprawcą w taki sposób, w jaki było można, poczułam się całkowicie dobrze. Odzyskałam spokój duszy. Zrobiłam wszystko, co można było. (Administracja oczywiście nie odpisała, mijają właśnie dwa miesiące mimo mojego podbijania maila bez odpowiedzi, no ale mniejsza). Im większa popularność, tym większa liczba ludzi, którym nie będzie się podobać moja działalność. Ale w tej goryczy jest i pewna osłoda: fajnie, że nie jestem ludziom obojętna.
Po trzecie, dzielenie się z Wami historią mojej słabości jest dla mnie prawdziwym aktem odwagi. Wreszcie wiem, o czym mówi Brene Brown, co tak naprawdę znaczy: być odważnym. Odwaga to nie jest kozaczenie: hej, zobacz, udało mi się napisać książkę. Odwaga to przyznanie się do słabości. To powiedzenie prawdy, kiedy wie się, że jest się w dalszym ciągu podatnym na ataki. To przyznanie się do winy. To pokazanie swojej kruchości, wiedząc, że może sprowokować kolejne ataki.
Nie jestem głazem, który można obrzucać śmierdzącymi jajkami, bo nic nie poczuje, przecież to tylko kamień, martwa materia.
Jestem słaba. Wciąż zdarzają się dni, kiedy jest mi trudniej wstać z łóżka, kiedy wątpię w siebie. Łatwo sprawić mi ból.
I dalej uważam, że jestem bardzo zadowolona z pracy, jaką wykonałam. Nie tylko w kwestii pisania, ale i rozwoju osobistego.
Może Ci się to nie podobać, rozumiem, przyjmuję to do wiadomości. Ale nie wszyscy muszą mnie lubić i podziwiać.
Gardzisz mną? Masz do tego prawo. Czy jednak przy okazji nie gardzisz też sobą? I czy nie dajesz sobą gardzić innym ludziom? Czy to właśnie nie stąd bierze się Twoja pogarda?
Czy jesteś swoim najlepszym przyjacielem?
Kiedy wydajesz opinię o kimś innym, zastanów się, dlaczego to robisz. Zostałeś o to poproszony? Czy to, co powiedziałeś, pomoże krytykowanemu? A może służy tylko Twoim egoistycznym pobudkom? Chcesz się na kimś przejechać, bo wiadomo, że negatywne treści lepiej się klikają? Zabawić swoich followersów? Jeśli jesteś osobą, która potrzebuje wydawać na jakiś temat opinie (np. recenzentem), zastanów się, czy jesteś na pewno szczery w swoich sądach. Jeśli jesteś człowiekiem, który po prostu lubi sobie skrytykować kogoś innego, pomyśl, co by było, gdyby ktoś w ten sposób podsumował Ciebie. Jak byś się czuł?
Popełniłam w życiu wiele błędów. Staram się o tym pamiętać.
Wierzę, że tworzę dobre rzeczy, ale ufam, że mogą być jeszcze lepsze, dlatego biorę pod uwagę, że inni też mogą mieć rację na temat mojej twórczości. Czasem ból, który za tym idzie, jest nauką, że nad tym konkretnym miejscem powinnam szczególnie popracować. Że cierpię, bo usłyszałam niewygodną prawdę.
Czasem. Nie zawsze.
W tym konkretnym przypadku tak było. Potrzebowałam tego, by popracować nad swoją prawdomównością, szczerością i walką o samą siebie.
Katarzyna Bonda w wywiadzie dla „Zwierciadła” radzi:
Nie płacz, tylko przyjmij […] krytykę z godnością, po czym zastosuj się do 1/10 z tego, co usłyszałeś.
Dla mnie płacz nie wyklucza się z godnością. Właśnie w okazaniu uczuć widzę prawdziwą godność. Zaciskanie powiek i chowanie się w szafie z własnym bólem to akt tchórzostwa.
A dla Ciebie?
Czy zdarza Ci się być atakowanym? Jeśli tak, jak sobie z tym radzisz?
Jeśli tekst Ci się podobał, udostępnij go.
„Dialog to ścieżka miłości” – zgadzam się i dlatego myślę, że jeśli czujemy, że czyjeś słowa celowo ranią, są atakiem, zaproszeniem do kłótni – lepiej w dialog nie wchodzić.
Życzę wielu dalszych sukcesów, w pakiecie na pewno będzie też trochę hejtu – trudno, kto wie, jakie poczucie krzywdy noszą w sobie ci, którzy zadają innym ból? Pozdrawiam!
Nigdy nie zrozumiem ludzi, którym chce się marnować czas i energię na hejtowanie. Nie chcę ulegać złym emocjom, więc powiem tylko, że to wstrętne. Piszesz, że nawet hejter może zawrzeć w swej wypowiedzi ziarenko prawdy. Człowiekowi, kiedy się wypowiada, zazwyczaj towarzyszy konkretna intencja. Jeżeli tak dobiera słowa, że zamiast konstruktywnej krytyki, produkuje podły hejt, to chcę go mieć w nosie.
To piękne, że jesteś taka wrażliwa. Jak ktoś może Ci mieć za złe, że się promujesz? Czemu? Przecież walcząc o swoje marzenia, nie robisz nikomu krzywdy. Nie zmieniaj się. Promuj się nadal tak, żeby się hejter posikał z zazdrości. A ziarenka prawdy przyjmuj lepiej od tych, którzy dobrze Ci życzą. Dziękuję Ci za ten wpis. I za to, że jesteś 😊
To zawiść i zazdrość. Nie przejmuj się tym. Też jestem wciąż atakowana, a nie prowadziłam bloga dla sławy. Chciałam komuś pomóc. Z tego samego powodu wydałam również książki. Nie powiem, że krytyka mnie nie boli, ale boli mniej, niż kiedyś. Zdałam sobie sprawę, że są to ataki na moją osobę, a nie na moją twórczość. Szkoda tylko, że w formie recenzji, które umniejszają wartości moich książek. Tak naprawdę nikt mnie nie zna, więc jak ma mnie zranić, krytykując swoje wyobrażenie o mnie? Często są to bardzo osobiste wycieczki. Trudno stwierdzić, dlaczego. To źli ludzie, którzy sami w życiu nie wpadli na żaden fajny pomysł, albo nie mieli odwagi i siły, by go zrealizować i nie mogą zdzierżyć tego, że ktoś coś robi, tworzy, porusza, inspiruje, ma z tego frajdę, a może nawet zarabia na tym. Kiedyś walczyłam z takimi osobami. Teraz najczęściej ignoruję i przyglądam się, jak moi fani mnie bronią i wdają się w potyczki słowne z tymi potworami. Czasami zagram im na nosie, pisząc, jak to ich krytyka po mnie spływa, jak to zarabiam na blogu, książkach i jestem z siebie zadowolona. To chyba ich najbardziej wkurza i prowokuje do kolejnych ataków. Kiedyś o mały włos te negatywne opinie przycięłyby mi skrzydła. Dziś myślę, że bardziej mi służą, niż szkodzą, budząc zaciekawienie wśród osób będących świadkami jadki na fb. Zniszcz ich, pokazując, że jesteś silna. Nawet, gdy skuliłaś się w kłębek i trudno Ci się pozbierać.
Masz rację, że odwaga to także pokazanie swojej słabości. 🙂 Mnie początkowo też bolały takie komentarze, teraz przyglądam się czy to coś merytorycznego czy faktycznie hejt. Jak to drugie to spływa po mnie. Nauczyłam się bowiem, że nie warto cokolwiek robić z tym faktem. Ewentualnie, jak napisałaś- blokować dla dobra innych, czy konsultować się z szefami miejsca, w którym ten akt się wydarzył.
Niestety bardzo często kończy się to tak jak u Ciebie, więc według mnie warto nauczyć się że szkoda jednak naszej energii na to.
Co innego naruszenie praw autorskich, wtedy warto walczyć.
mam taką historię, która początkowo mocno mnie bolała. Nie hejt ale kompletne przekręcenie mojej nazwy i umieszczenie Galeonów w drugim końcu Polski, co sprawia, że to już nie ja tylko ktoś inny. Problem, że błąd ów popełnił pan Tkaczyk na początku swojej drogi, kiedy to skopiował nieautoryzowany wywiad z koleżanka, wywiad pełen innych jeszcze błędów o innych, na który zareagowałyśmy i został zdjęty.
Tyle, że on zdążył go skopiować a dowiedziałam się o tym po latach, kiedy ukazał się artykuł między innymi o mnie ale wymieniający jako jedną z pierwszych powstałych grup opowiadaczy- tę nieistniejącą. Grupę której nigdy nie było a gdyby rzecz się rozpowszechniła, wyglądałoby jakby wzięła od niej nazwę.
Skontaktowałam się z autorką wywiadu by prosić o sprostowanie w następnym numerze – dostałam egzemplarz autorski pisma ale nie szkic do poprawy, bo owa pani pisała nie tylko o mnie, więc uznała, że nie musi pytać.
Spotkałam się z odmową, bo… Nawet jeśli tej grupy nie ma to przecież mogła być. Ona opiera się na naukowych przesłankach i ją obowiązują artykuły w Internecie jako materiały badawcze. Wtedy podała skąd zaczerpnęła tak znalazłam ten skopiowany materiał nieautoryzowanego wywiadu sprzed lat.
Nie pomogły argumenty, że dam namiar do osoby udzielającej wywiad.
I mogłam jeszcze pisać do Tkaczyka, który pewnie to samo by mi odpowiedział, bo podejrzewam, że po latach niekoniecznie musiał pamiętać, jak pozyskał dane do tego akurat materiału.
Trochę się miotałam, znajomi z branży zachęcali do walki ale poczułam, że to bez sensu.
Tylko strata mojej energii. Moich emocji. Odpuściłam i czuję się lepiej.
W gruncie rzeczy to drobiazg.
Może opowiem o tym kiedyś u siebie na blogu i starczy.
Boli ale im bardziej się uczysz tym łatwiej odpuszczać i strząsać takie rzeczy jak kaczka wodę z piór i tego Ci życzę.
Emilio, wiesz co wydaje mi się, że problem leży trochę gdzieś indziej.
Przejrzałam komentarze pod „Hotelem” na lubimyczytać i mam trochę przemyśleń.
Napisałaś, że pewnie nadepnęłaś komuś na odcisk albo komuś nie podoba się to, że wydajesz książki i spełniasz siebie.
Chyba trochę przesadziłaś – mam na myśli, że dojrzali, zdrowi dorośli ludzie rzadko robią coś li jedynie z zazdrości. „Skoro mi się nie udało, to nikomu nie może się udać”.
Nie mówię, że to co o Tobie napisane było miłe, bo nie było. Prawdopodobnie ja sama bym się po czytaniu takich komentarzy załamała – bo wiadomo, kiedy okazuje się, że czytelnicy/odbiorcy nie są zachwyceni naszą twórczością i wytykają to prosto w nos, to boli.
Problemem i punktem zapalnym był zdaje się Twój komentarz: „W trakcie redakcji autorskiej czytałam Hotel Aurora na nowo i nie mogłam przestać się śmiać. Po dwóch latach od napisania własnej książki, stwierdzam rzetelnie, że stworzyła ją mistrzyni obyczajówek. Wszystko tu jest: i fascynujący romans, i szczypta (a nawet dwie) pikantnej erotyki, pokręcone relacje między rodziną, obłąkańcza gonitwa za marzeniami… Jest włóczykij i jest pisarka, banda przebojowych dziewczyn, a także mistyczna POTĘŻNA LISICA. Musicie przeczytać, bo ja się bawiłam w trakcie lektury (i to już po raz któryś) naprawdę świetnie!” Wystawiłaś (notabene sama sobie) ocenę 10/10. Nie zrozum mnie źle, bardzo fajnie, że jesteś dumna z tego co napisałaś! Nie ma nic gorszego niż autor wstydzący się swoich dzieł. Jednak lubimyczytać to nie było dobre miejsce by o tym pisać. To platforma dla czytelników, żeby wymieniali się opiniami, a nie dla pisarzy, by pisali o sobie w samych superlatywach.
W Internecie każdy może utworzyć sobie konto, także fałszywe, i napisać co chce. Pisarz pod nieswoim nickiem, może bronić swojego dzieła (nie mówię jednak, że to robiłaś), a ta zazdrosna koleżanka z pracy może również pod nieswoim nickiem, napisać parę gorzkich słów zazdrości (nie mówię, wcale że te negatywne komentarze faktycznie napisały osoby Ci znane, może to przypadkowy internauta).
Trzymam kciuki! Żeby Twoje kolejne książki były coraz lepsze, żeby nieuprzejme słowa krytyki nie zniechęcały Cię do tworzenia, ale raczej wzmacniały Twój warsztat. Powodzenia i cześć.